|
|
POLSCY BOHATERZY podczas II Wojny Światowej | A gdyby... |
Co sprzymierzeńcy i wrogowie mówili o Polakach
Francuzi:
Podczas kampanii hiszpańskiej w 1808, Francuzi nie mogli przeforsować wąskiego przejścia w wąwozie Samosierry. Jeden z podwładnych Napoleona, gen. Montbrun stwierdził, że zdobycie wąwozu jest niemożliwe.
Na co Napoleon odparł: - Niemożliwe? Zostawcie to Polakom! Zgodnie z rozkazem, przeprowadzono natarcie polskich szwoleżerów, które zakończyło się sukcesem - Samosierra została zdobyta. Po zakończeniu walk Napoleon był pełen podziwu dla Polaków, czego wyraz dał zdejmując kapelusz i wołając: Cześć najdzielniejszym z dzielnych!. Udaną szarżę szwoleżerów Bonaparte podsumował słowami: Dla Polaków nie ma rzeczy niemożliwych.
Niemcy
Generał von der Lippe, zimą 1942 roku w Berlinie: Wojna nie daje mi satysfakcji, jest łatwa. Nikt się nie broni, każda bitwa jest z góry wygrana. Właściwie bili się tylko Polacy, bronili się jak lwy. Tak, oni bili się jak lwy.
Generał Erich von Bach o powstańcach warszawskich: Wczoraj rano zaczął się mój atak na południową część Śródmieścia. Niestety, nie posuwa się dobrze. Polacy walczą jak bohaterowie.
Hitler w 1944 pisał: Polacy są najbardziej inteligentnym narodem ze wszystkich, z którymi spotkali się Niemcy podczas tej wojny w Europie... Polacy, według mojej opinii oraz na podstawie obserwacji i meldunków z Generalnej Guberni, są jedynym narodem w Europie, który łączy w sobie wysoką inteligencję z niesłychanym sprytem. Jest to najzdolniejszy naród w Europie, ponieważ żyją ciągle w niesłychanie trudnych warunkach politycznych, wyrobił w sobie wielki rozsądek życiowy, nigdzie niespotykany.
Niemiecki Sztab Generalny Wojsk Lądowych, w tajnym raporcie z lipca 1939, doceniał wartość polskiego żołnierza: Pod dobrym dowódcą Polak jest dzielnym żołnierzem. Jest brawurowy, niewymagający, chętny, twardy i wytrzymały w marszu, lepszy w natarciu aniżeli w obronie. Rzeczywistość pokazała, że Niemcy w tej kwestii się mylili, o czym świadczy np. obrona Westerplatte - jednego z najbardziej znanych symboli polskiego oporu przeciw hitlerowcom. W pamiętniku jednego z niemieckich marynarzy czytamy: Jesteśmy zaskoczeni dzielnością Polaków. Walczą jak lwy. Generał Eberhardt uważa, że nawet trzy kompanie nie dadzą im rady. Potrzebujemy wsparcia z powietrza. Przeciwko 225 obrońcom Niemcy wysyłali ponad 4000 ludzi i 60 samolotów. Detonacja za detonacją, jak uderzenia w gigantyczny bęben, którym jest Westerplatte - zanotował wówczas niemiecki korespondent wojenny Hugo Landgraf.
Relacjach niemieckich żołnierzy zamieszczonych w książce Eugeniusza Guza pt.: "Goebbels o Polsce i sojuszniczym ZSRR", w rozdziale pt. "Żołnierz polski w opinii wrogów", sprawozdawca wojenny K. Frowein - 2 września 1939, relacjonował: Był to pierwszy polski żołnierz, jakiego ujrzałem na oczy: skrwawiona kupka ludzkiego cierpienia (...) Ten polski piechociarz poległ jak prawdziwy żołnierz. Aż do końca bronił stanowiska wyznaczonego rozkazem. Kiedy dosięgła go śmiertelna kula, jego ładownice były puste, a w magazynku karabinu były już tylko dwa naboje.
Dowódca SS Leibstandarte Sepp Dietrich, pisał: Polacy nacierali z wielkim uporem i wciąż dowodzili, że wiedzą jak należy umierać. Kto by zechciał zakwestionować dzielność tych polskich jednostek, powiedziałby nieprawdę. Tego samego zdania był gen. brygady Hans Felber, uczestniczący 16 września w walkach o Łódź. Stwierdził: Polacy walczą doskonale. Goniec motocyklowy Leo Wilm podobnie opowiadał o walkach o Dębogórze (na Kępie Oksywskiej): Polacy bronili Dębogórza bardzo dzielnie.
Niemiecki feldmarszałek Erich von Manstein, w swej książce pt. "Stracone zwycięstwa", nie szczędził pochwał polskim żołnierzom: Straty krwawe nieprzyjaciela były bez wątpienia rzeczywiście bardzo wysokie, gdyż walczył on z wielką odwagą i wykazał się olbrzymią determinacją, żeby wytrwać nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach.
Na podstawie art. A. Ceyrowski - "Właściwie bronili się tylko Polacy. Tak,
oni bili się jak lwy"
Polska została zdradzona w haniebny sposób
Wywiad z brytyjskim historykiem Peterem Caddick-Adamsem autorem książki Monte Cassino. Dziesięć armii, jedno zwycięstwo. Z autorem rozmawia Przemysław Henzel – dziennikarz ONET-u.
- Polacy walczący o Monte Cassino pokazali, że są najlepszymi wojownikami spośród wszystkich armii alianckich. Niemcy po tej bitwie zaczęli bać się Polaków. Z kolei Stalin na wieść o polskim zwycięstwie wpadł w furię, bo wiedział, że ten triumf podniesie ducha Polaków i zaprzeczy kłamstwom sowieckiej propagandy - mówi historyk Peter Caddick Adams. Brytyjczyk podkreśla, że pomimo ogromnej daniny krwi polskich żołnierzy, mocarstwa zachodnie haniebnie zdradziły Polaków. Jestem rozgoryczony z powodu tego, jak Wielka Brytania potraktowała was po wojnie. To był wynik polityki lewicowego rządu Clementa Attlee'ego, który zastąpił Winstona Churchilla na stanowisku premiera.
Brytyjski historyk opisuje w swej książce działania wojenne prowadzone przez aliantów, które po pięciu miesiącach zaciekłych walk doprowadziły do zdobycia strategicznie położonego klasztoru i otworzyły im drogę na Rzym. Kluczowe znaczenie dla zwycięstwa nad wojskami III Rzeszy w tej bitwie miał udział 2. Korpusu Polskiego pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Polacy, znajdujący się w tragicznej sytuacji geopolitycznej, walczyli pod Monte Cassino o wolność swojego kraju, o prawo do istnienia Ojczyzny. Polskie zwycięstwo, które przypieczętowało klęskę Włoch i Niemiec w II wojnie światowej, nie zapobiegło jednak "zachodniej zdradzie", czyli oddania Polski w ręce Józefa Stalina.
Bitwa o Monte Cassino przesądziła o losie Włoch i przypieczętowała upadek III Rzeszy. Zacięta bitwa o ten strategiczny punkt, w której udział brali żołnierze 10 państw, trwała ponad pięć miesięcy. Który moment bitwy zdecydował ostatecznie o klęsce Niemców?
Niewątpliwie było to zdobycie samego klasztoru, co nastąpiło 18 maja 1944 r. Klasztor stał się symbolem niemieckiej obrony w czasie II wojny światowej we Włoszech. Jego zdobycie przez polskich żołnierzy miało ogromne znaczenie dla Wielkiej Brytanii i Francji, jako że kraje te, jako pierwsze, 3 września 1939 roku wypowiedziały wojnę Niemcom. Ta operacja wojskowa pokazała wszystkim, że Polska potrafi walczyć i wygrywać dla samej siebie, a polska armia dorównuje armii niemieckiej. To była ważna wiadomość dla polskiego rządu na uchodźstwie i Polaków rozsianych po całym świecie.
Niemcy stanowili zaporę nie do przejścia dla innych armii. Dlaczego zadanie zdobycia Monte Cassino powierzono właśnie Polakom?
Aliantom w ciągu pierwszych miesięcy walk nie udało się zdobyć klasztoru. Oddziały z Francji, Wielkiej Brytanii, Indii, Nowej Zelandii i Stanów Zjednoczonych nie zrealizowały tego celu z różnych powodów. Generał Harold Alexander, Naczelny Dowódca Sił Sojuszniczych w basenie Morza Śródziemnego, widział już wcześniej polskich żołnierzy w akcji i wiedział, że były to prawdopodobnie najtwardsze oddziały walczące po stronie aliantów; jeśli ktokolwiek mógł zdobyć klasztor, to byli to właśnie Polacy.
Bitwa o Monte Cassino była bardzo ryzykowna dla polskich sił zbrojnych. Zacięte walki groziły przecież unicestwieniem 2. Korpusu, co byłoby na rękę zarówno Niemcom, jak i Związkowi Radzieckiemu.
To prawda, ryzyko dla Polaków było ogromne. Gen. Władysław Anders miał pełną świadomość, że ewentualna zagłada 2. Korpusu pasowałaby zarówno Hitlerowi, jak i Stalinowi. Ale generał był dzielnym żołnierzem, a decyzja dotyczącą przyjęcia tego zadania zajęła mu tylko kilka sekund, bo wiedział, że zdobycie Monte Cassino będzie zauważone na całym świecie jako ogromny triumf Polski. I tak w rzeczy samej się stało - gazety odnotowały zajęcie klasztoru, jako zwycięstwo Polaków, a nie aliantów.
Do gen. Andersa z wnioskiem o wzięcie udziału w IV bitwie o Monte Cassino alianci zwrócili się w marcu 1944 roku. "Uświadomiłem sobie, jak ważne będzie zdobycie Monte Cassino dla (...) Polski, ponieważ raz na zawsze stanowić będzie odpowiedź na wszystkie sowieckie kłamstwa, że Polacy nie chcieli walczyć z Niemcami. Zwycięstwo doda ruchowi oporu w Polsce nowej odwagi i okryje polskie siły zbrojne chwałą". Czy zwycięstwo w tej bitwie mogło zaprzeczyć kłamliwej propagandzie sowieckiej na temat Polski, która nasilała się w ostatnich dwóch latach wojny?
W dniu 14 kwietnia 1943 r. Niemcy poinformowali świat o odkryciu miejsca zbrodni w Katyniu, gdzie bandyci na usługach Stalina wymordowali polskich oficerów, urzędników i intelektualistów. Kierownictwo Związku Radzieckiego odrzuciło te doniesienia, twierdząc, że jest to niemiecka propaganda. Gen. Anders wiedział jednak, że ponad 20 tysięcy Polaków zostało uznanych za "zaginionych" i był pewien, że stało się to za sprawą Sowietów. On sam był torturowany przez NKWD podczas pobytu w więzieniu Moskwie; wiedział, że Polska musi być ważnym sojusznikiem państw Zachodu, by móc ostrzec Churchilla i Roosevelta przed prawdziwymi zamiarami Stalina, a dla Polski wywalczyć prawo, by po wojnie była traktowana z należnym jej szacunkiem.
Jak wyglądała koordynacja działań pomiędzy wszystkimi jednostkami biorącymi udział w bitwie? Warunki geograficzne terenu sprzyjały obrońcom, a dla atakujących stanowiły ogromną trudność, której nie rekompensowała
nawet przewaga technologiczna.
Czwarta bitwa o Monte Cassino była, w pewien sposób, bitwą liczb i logistyki. Niemcom kończyło się zaopatrzenie, nie mogli także liczyć na posiłki, bo Hitler całą swoją uwagę poświęcał rozwojowi wydarzeń na froncie wschodnim. Alianci mieli za to mnóstwo wojennego materiału, ale, niezależnie od warunków pogodowych, brakowało im żołnierzy, co było kluczowym powodem niepowodzeń w walkach przeciwko Niemcom w poprzednich miesiącach.
Co zdecydowało o zwycięstwie Polaków o Monte Cassino? Który moment tej bitwy był najważniejszy w sensie wojskowym?
Myślę, że Polacy byli w stanie lepiej zrozumieć Niemców, dzięki czemu mogli rozgryźć ich sposób walki, taktykę, poza tym znali także ich język. Warto podkreślić także, że Polacy walczyli honorowo - nienawidzili Niemców, ale jednak brali jeńców do niewoli. Francuzi i Hindusi, uzbrojeni w maczety, nieraz dekapitowali albo okaleczali niemieckich jeńców. A to, w jaki sposób walczy się na wojnie, pokazuje także, jakim jest się narodem. Ironią tej bitwy było to, że Polacy, głęboko wierzący katolicy, prowadzili zaciętą walkę o górską drogę prowadzącą do klasztoru świętego Benedykta.
Czy zwycięstwo należy przypisać także duchowi bojowemu Polaków, którzy byli najciężej doświadczeni przez wojnę i podwójną okupację Niemiec i ZSRR?
Bez wątpienia! Opowieści o polskich cierpieniach na Syberii i wędrówka Polaków, którzy opuścili łagry, do wolności w Iranie, albo walki żołnierzy z Brygady Karpackiej prowadzone na afrykańskiej pustyni nie są niestety zbyt dobrze znane w Wielkiej Brytanii i dlatego starałem się do tego odnieść także w mojej książce. Jeden z polskich weteranów opowiedział mi o duchu Polaków walczących o Monte Cassino. Gdy jego oddziałowi zabrakło amunicji, żołnierze zaczęli rzucać kamieniami w Niemców, śpiewając polskie pieśni narodowe, aż do chwili, gdy dotarło do nich zaopatrzenie. Takie męstwo zadziwiło nawet elitę niemieckich spadochroniarzy. W przeciwieństwie do Brytyjczyków, Kanadyjczyków czy Amerykanów, Polacy walczyli o wolność swojego kraju, o prawo do istnienia Ojczyzny. To dawało im tę niezwykłą wolę walki, którą podziwiali inni alianci.
Jakie znaczenie dla zmagań wojennych mieli dowódcy - gen. Harold Alexander i gen. Albert Kesselring?
Gen. Alexander był bardzo miłym człowiekiem, ale w moim odczuciu była bardziej dyplomatą, a nie typem twardego generała, był jednak niezbędny do utrzymania jedności sił koalicji. Kesselring był za to bezwzględnym zabójcą, bardzo zdolnym i przebiegłym. Jeśli chodzi o innych alianckich dowódców, to gen. Oliver Leese, z 8. Armii Brytyjskiej, był zaledwie cieniem gen. Montgomery'ego, gen. Mark Clark z 5. Armii amerykańskiej miał obsesję na punkcie własnego wizerunku, podczas gdy gen. Bernard Freyberg z Nowej Zelandii zapomniał o strategicznym celu, koncentrując się na zniszczeniu sił niemieckich spadochroniarzy, którzy pokonali go na Krecie w 1941 roku.
Jak ocenia Pan rolę generała Andersa?
Generał Anders w 1944 roku pełnił dwie role. Po pierwsze, po tragicznej śmierci gen. Władysława Sikorskiego, którego samolot rozbił się 4 lipca 1943 w Gibraltarze, gen. Anders stał się ojcem wszystkich Polaków na emigracji. Po drugie, miał dowodzić polskimi siłami zbrojnymi w boju o Monte Cassino, a później przewodzić Polakom na uchodźstwie. Generał został zapamiętany, jako człowiek zapewniający swoim ludziom wielkie duchowe wsparcie, a także jako wielki przywódca wojskowy.
Jakie były wojskowe konsekwencje zwycięstwa Polaków pod Monte Cassino?
Gen. Alexander po bitwie nie mógł wyjść z podziwu dla Polaków, bo przekonał się, że to oni byli najlepszymi wojownikami spośród wszystkich armii alianckich. Z kolei Stalin, na wieść o polskim zwycięstwie, wpadł w furię, bo wiedział, że ten triumf podniesie ducha Polaków, których kraj chciał sobie podporządkować. Jeśli chodzi o Niemców, to zaczęli oni bać się Polaków, bo ci pokazali się w walce od najlepszej, profesjonalnej, strony.
Czy Polacy mogli liczyć na wykorzystanie swojego zwycięstwa w sensie politycznym? Wysłano ich do walki, gdy los ich ojczyzny decydował się podczas konferencji z udziałem tzw. Wielkiej Trójki. Czy zwycięstwo pod Monte Cassino stwarzało możliwość zmiany stanowiska aliantów odnośnie losów Polski?
Decyzje polityczne, które w swej istocie służyły zdradzeniu Polski, zostały niestety już podjęte. Generał Anders miał nadzieję, że będzie mógł wpłynąć na strategię aliantów. Gen. Alexander, zachował się bardzo lojalnie wobec gen. Andersa i w czasie konferencji w Jałcie w lutym 1945 roku potwierdził, że Polska dostanie się pod radziecką dominację. Poinformował o tym Andersa osobiście, udając się do jego kwatery. Przeprosił, i, jak się wydawało, dzielił smutek Andersa, gdy polscy oficerowie wybuchli płaczem na wieść o jałtańskiej zdradzie.
Ogromna ofiara krwi złożona przez polskich żołnierzy pod Monte Cassino nie zapobiegła "zachodniej zdradzie" czyli oddania Polski w ręce Stalina. Czy alianci zachodni brali pod uwagę wkład Polski w działania zbrojne w trakcie II wojny światowej, podejmując decyzje polityczne?
Niestety nie. Wiele decyzji zostało już podjętych w Teheranie w 1943 roku, podczas konferencji z udziałem Churchilla, Roosevelta i Stalina. Musimy pamiętać, że od lipca 1944 Stalin kontrolował Wojsko Polskie, które miało wziąć udział w inwazji na wschodnią część Niemiec, wraz z oddziałami Armii Czerwonej. Alianci uważali, że wspieranie tylko samego Andersa byłoby, w pewien sposób, odmawianiem Wojsku Polskiemu jego dokonań na froncie. Oznaczało to, że, do pewnego stopnia, Stalin był w stanie manipulować strategią aliantów zachodnich. Churchill, w ostatniej fazie wojny, próbował doprowadzić do pewnego odwrócenia decyzji podjętych podczas konferencji w Jałcie, ale jego sojusznik Roosevelt zmarł w kwietniu 1945 roku, a on sam został zastąpiony na stanowisku premiera po wyborach w lipcu 1945 roku. W kręgach brytyjskich i amerykańskich toczyła się wielka debata, dotycząca powojennych losów Polski, ale wielu urzędników brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych miało poglądy lewicowe i prokomunistyczne, działali tam także szpiedzy w rodzaju Guya Burgessa, Donalda Macleana i Kima Philby'ego; ci ludzie cieszyli się na samą myśl o tym, że kontrolę nad większością terytoriów na południu i wschodzie Europy będą sprawować komuniści.
Władze Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii zawiodły Polaków, oddając ich ojczyznę w ręce Stalina. Również los polskich żołnierzy walczących pod brytyjskim dowództwem, którzy po wojnie osiedlili się w Wielkiej Brytanii, nie był łatwy. Dlaczego brytyjskie władze traktowały Polaków w taki sposób
Ja sam byłem niemile zaskoczony postawą Brytyjczyków wobec polskich sojuszników po zakończeniu wojny. Z badań, jakie przeprowadziłem, wynika, że odpowiedź na to pytanie tkwiła w haniebnej polityce lewicowego rządu Clementa Attlee'ego, który w lipcu 1945 roku zastąpił Winstona Churchilla na stanowisku premiera. Attlee, a także bardzo lewicowe brytyjskie związki zawodowe, początkowo uważały Stalina za wybitnego człowieka i posłusznie podążały za sowieckimi kłamstwami na temat Polski i Polaków. To było haniebne i niewybaczalne. Szczególnie absurdalna była praktyka komunistycznych związków zawodowych, których władze w latach 1945-1950 instruowały swoich członków, by ci traktowali Polaków osiadłych w Wielkiej Brytanii jako "neofaszystów", którzy kradną miejsca pracy Brytyjczykom. To była swoista "logika" polegająca na automatycznym utożsamianiu osób o poglądach antykomunistycznych z sympatykami faszyzmu.
Jeszcze w 1978 roku brytyjski rząd Partii Pracy odmawiał uznania odpowiedzialności Sowietów za zbrodnię katyńską i odmówił udziału swoich przedstawicieli w odsłonięciu pomnika Ofiar Katynia w Londynie. Sytuację tę zmieniło dopiero wyborcze zwycięstwo Partii Konserwatywnej i objęcie urzędu premiera przez Margaret Thatcher w 1979 roku. Brytyjczycy zapomnieli już jednak o wkładzie Polaków w rozszyfrowanie tajemnic kodu Enigmy, czy o udziale polskich pilotów w bitwie o Anglię. Dopiero w ostatnich latach Wielka Brytania odkrywa, jak istotny wkład wniosła Polska w zwycięstwo aliantów w II wojnie światowej. Ja, osobiście, jestem rozgoryczony z powodu tego, jak potraktowaliśmy was po wojnie.
Pod Monte Cassino pod dowództwem gen. Alexandra walczyli żołnierze aż 26 narodowości. Jakie ma to odniesienie do tworzonych obecnie międzynarodowych koalicji wojskowych, które uczestniczą teraz w działaniach zbrojnych np. w Afganistanie?
We współczesnych operacjach wojskowych, takich jak te w byłej Jugosławii, Iraku i Afganistanie, średnia liczba partnerów koalicyjnych służących razem w jednym czasie wynosiła 22. Jako oficjalny historyk NATO na Bałkanach i naoczny świadek operacji zbrojnych sił koalicyjnych w Iraku i Afganistanie, gdzie miałem zaszczyt służyć u boku polskich żołnierzy, wiem jak trudno jest pogodzić różne "narodowe" potrzeby takich koalicji, podczas walki przeciwko wspólnemu wrogowi. Dlatego też odnajduję wiele podobieństw pomiędzy sytuacją we Włoszech w latach 1944-1945, a współcześnie prowadzonymi operacjami zbrojnymi.
Na podstawie (JM) Źródło: Onet
Polak – który zmienił losy
II Wojny Światowej
– Roman Czerniawski
Więzienie Fresnes niedaleko Paryża, prawdopodobnie kwiecień 1942.
Wartownik wyprężył się na baczność jak struna na widok mężczyzny w mundurze pułkownika Abwehry. Usłużnie otworzył okratowane drzwi i następnie zamknął je za nim. Pułkownik doszedł do końca korytarza i zbiegł po schodach jedno piętro w dół. Znalazł się w ciemnym, słabo oświetlonym korytarzyku po obu stronach którego znajdowały się masywne drzwi cel przeznaczonych dla wyjątkowo niebezpiecznych przestępców. Wyciągnął z kieszeni klucz i podszedł do drzwi jednej z cel. Zerknął przez judasza, po czym wszedł do niewielkiego pomieszczenia. Na pryczy siedział mężczyzna ubrany w więzienny drelich.
- No i jak panie kapitanie? Rozważył pan naszą propozycję?
Mężczyzna siedzący na pryczy powoli podniósł głowę i spojrzał na niemieckiego oficera.
- Zgadzam się – powiedział.
- Widzę, że się nie myliłem uważając pana za rozsądnego człowieka.
Cieszę się, że będziemy współpracować – odparł z zadowoleniem pułkownik.
Otworzył drzwi i już miał wyjść z celi, kiedy odwrócił się i dodał:
- My dotrzymamy naszej części umowy.
Wyszedł, zamykając drzwi na klucz.
Więzień położył się na pryczy i wbił wzrok w sufit.
Roman Czerniawski urodził się 6 lutego 1910, w wieku 21 lat ukończył słynną dęblińską „Szkołę Orląt” zajmując 4 lokatę. Otrzymał przydział jako obserwator do 1. Pułku Lotniczego w Warszawie. Trzy lata później zrobił uprawnienia pilota i odbył zaawansowany kurs pilotażu, co poskutkowało przeniesieniem go do 11 Eskadry Myśliwskiej.
W 1936 został słuchaczem dwuletniego kursu w Wyższej Szkole Wojennej w Warszawie. Tam zwrócili na niego uwagę oficerowie Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego – słynnej „Dwójki” zajmującej się wywiadem zagranicznym.
Czerniawski był idealnym materiałem na agenta – wysoki, przystojny, bardzo łatwo nawiązujący kontakty (zwłaszcza z kobietami...), wykształcony i mówiący perfekt po niemiecku, francusku i angielsku.
Ukończył kurs w 1938 i niedługo potem otrzymał awans na kapitana. W kampanii wrześniowej walczył jako pilot eskadry myśliwskiej. Po kapitulacji przedostał się do Rumunii, a stamtąd do Francji.
W listopadzie 1939 został skierowany na dodatkowy kurs wywiadowczy w elitarnej Ecole Superier de Guerre, celem zapoznania się ze strukturą i organizacją Wermachtu . Po jego ukończeniu w marcu 1940 dostał przydział do sztabu 1. Dywizji Grenadierów dowodzonej przez pułkownika Bronisława Ducha. Razem z nią wziął udział w kampanii francuskiej.
Walczył m.in. na Linii Maginota i w rejonie kanału Marna – Ren. Po kapitulacji Francji postanowił przedostać się do Wielkiej Brytanii. Nawiązał romans z niejaką Renee Borni i uzyskał od niej dokumenty jej zmarłego męża Armanda. Dzięki nim bezproblemowo dotarł na południe Francji i w Tuluzie spotkał się z dwoma majorami polskiego wywiadu – Mieczysławem Słowikowskim i Wincentym Zarembskim. Otrzymał od nich zadanie kierowania punktem przerzutowym w Tuluzie. Major Słowikowski określił go słowami: jest oficerem pełnym zapału i dużej ambicji, o bystrej inteligencji, przyzwyczajonym do niebezpieczeństw.
Nie pełnił tej funkcji zbyt długo - wkrótce jego mocodawcy skierowali go do Paryża z zadaniem utworzenia siatki wywiadowczej obejmującej całą północną Francję.
Za tym zadaniem stał wywiad brytyjski, który cierpiał na brak wiarygodnych danych z kontynentu. Przed wojną Brytyjczycy starali się być lojalni wobec swojego sojusznika i ich działalność na terenie Francji była bardzo ograniczona. Po klęsce i utworzeniu kolaboracyjnego państwa Vichy większość oficerów francuskiego wywiadu zadeklarowała lojalność wobec nowych, niemieckich panów albo zaszyła się w domach.
Sytuacja zmieniła się z chwilą przybycia do Francji setek tysięcy żołnierzy z zajętej przez Niemców Polski. Wśród nich znajdowali się agenci polskiego wywiadu – jednego z najlepszych w Europie.
Znali oni doskonale język francuski, który przed wojną był głównym językiem dyplomacji i mieli świetne rozeznanie we francuskich kręgach wojskowych. Przed wojną bowiem polska armia miała doskonałe kontakty z francuskimi siłami zbrojnymi. Przede wszystkim jednak byli doskonałymi fachowcami w swoim specyficznym zawodzie. Tacy ludzie jak kapitan Czerniawski okazali się dla Brytyjczyków bezcenni.
Tuż przed wyjazdem do Paryża Czerniawski związał się z Mathildą Lily Carre – żoną francuskiego oficera, która zakochała się bez pamięci w polskim agencie. Postanowił zabrać ją ze sobą do Paryża i wbrew rozkazowi swoich przełożonych wciągnąć ją do pracy wywiadowczej.
Mathilda była absolwentką Sorbony i miała rozległe znajomości w paryskich kręgach towarzyskich. Przybrała pseudonim „La Chatte” - „Kotka”, który doskonale odpowiadał jej charakterowi. Była piękna, drapieżna i fanatycznie zazdrosna o Czerniawskiego.
W listopadzie polski superszpieg rozpoczął działalność w Paryżu. Błyskawicznie zmontował siatkę wywiadowczą pod kryptonimem „Interallie” do której wciągnął kilkudziesięciu ludzi niechętnych rządom faszystów. Rezydenci jego organizacji mieszkali we wszystkich rejonach okupowanej Francji i regularnie składali mu meldunki, które następnie przesyłał do Londynu.
Kapitan Roman Czerniawski (na zdjęciu w mundurze porucznika lotnictwa)
- polski superagent, który zmienił losy II Wojny Światowej
Początkowo wykorzystywał w tym celu pociągi kursujące z Paryża do Tuluzy. W toaletach wagonów urządził skrytki, do których chował meldunki i mikrofilmy. W Tuluzie przechwytywali je Brytyjczycy. Od maja 1941 kapitan Czerniawski – znany w Londynie pod pseudonimem „Armand” wysyłał meldunki za pomocą zakonspirowanej radiostacji.
Przesyłał bezcenne informacje o lokalizacji oddziałów niemieckich, składów amunicji, lotnisk i fortyfikacji, donosił o lądowaniu Afrika Corps w Trypolisie oraz o nowych rodzajach broni (np. miniaturowych łodziach podwodnych). Jego siatka wkrótce rozrosła się do sporych rozmiarów – dla polskiego superszpiega pracowało niemal 200 agentów.
We wrześniu 1941 Brytyjczycy postanowili wezwać swojego najcenniejszego agenta na konsultacje do Londynu. W tym celu przeprowadzono dość ryzykowną operację. Na prowizorycznym lotnisku koło Compiegne wylądował brytyjski bombowiec, Czerniawski wsiadł na pokład, po czym maszyna natychmiast wystartowała - cudem nie wykryta przez Niemców.
W Londynie odbył szereg spotkań z kierownictwem brytyjskiego wywiadu i otrzymał order Virtuti Militari z rąk generała Sikorskiego. 10 października 1941 wrócił do Francji – wyskakując z brytyjskiego bombowca ze spadochronem w okolicach Tours.
Zaledwie dwa tygodnie później niemiecka Abwehra (niemiecki kontrwywiad) wpadła na ślad polskiej siatki wywiadowczej. Wskutek nieostrożności jednego z agentów Emila - Niemcy ustalili lokal kontaktowy i aresztowali w nim Czerniawskiego oraz Mathildę. „Kotka” załamała się podczas śledztwa i wskazała Niemcom skrytkę, w której znajdowały się materiały wywiadowcze (poszła na współpracę z Abwehrą straszona torturami, później pracowała dla Niemców pod ps: Victoire). Wśród nich była kartoteka personalna siatki, dzięki której Abwehra aresztowała kilkadziesiąt osób. Siatka stworzona przez kapitana Czerniawskiego została doszczętnie rozbita.
Oficerowie Abwehry od razu zorientowali się, że mają w ręku najcenniejszego alianckiego szpiega i postanowili za wszelką cenę go zwerbować.
Szef niemieckiego wywiadu w Paryżu, pułk. Oskar Reile osobiście podjął się tego zadania. Przeprowadził w podparyskim więzieniu serię długich rozmów z Polakiem. Był znakomitym fachowcem – przed wojną pracował jako agent w Polsce i znał dobrze polską mentalność.
Obiecał Czerniawskiemu, że aresztowani członkowie jego siatki przeżyją wojnę w obozie jenieckim. Dodał, że jako podwójny agent będzie miał olbrzymi margines swobody – będzie się kontaktował kiedy uzna to za stosowne.
Umiejętnie uderzał w antykomunistyczną strunę – podkreślał, że informacje, jakie Czerniawski uzyska od Brytyjczyków zaszkodzą głównie Związkowi Radzieckiemu, a nie Polsce.
Kapitan Czerniawski w końcu wyraził zgodę. Tak narodził się podwójny agent o kryptonimie „Brutus”. W lipcu 1942 Abwehra zorganizowała ucieczkę „Brutusa” podczas transportu z więzienia Fresnes do Paryża. Prasa, ulica i co znaczniejsze ówczesna środowiska mówili tylko o śmiałej ucieczce więźnia na Avenue Foch.
Polak przedostał się do Madrytu, gdzie nawiązał kontakt z rezydentem polskiego wywiadu. Ten błyskawicznie zorganizował mu transport do Londynu przez Gibraltar.
W Londynie kapitan dostał się w krzyżowy ogień pytań ze strony oficerów polskiego i brytyjskiego wywiadu próbujących ustalić, czy nie został przewertowany przez Niemców. Przeszedł pomyślnie wszystkie testy i procedury, po czym... spokojnie przyznał się do rozpoczęcia współpracy z Abwehrą.
Ani przez chwilę nie miał zamiaru służyć Niemcom. Chciał natomiast podjąć z nimi grę, która, uratował jego towarzyszy, oraz jak miało się później okazać, zmieniła losy wojny.
„Brutusa” wziął pod opiekę tajny oddział MI5 zwany „Double Cross”, złożony z najwybitniejszych specjalistów od dezinformacji. Wkrótce do centrali Abwehry zaczęły płynąć cenne dane.
Wszystkie były bardzo ważne i jak najbardziej prawdziwe. Zgodnie z zasadą „by dobrze kłamać należy mówić jak najwięcej prawdy” Brytyjczycy za pośrednictwem „Brutusa” słali cenne dla Niemców informacje budując w ten sposób ich zaufanie do Polaka.
Kapitan Czerniawski został mianowany oficerem łącznikowym generała Eisenhowera, naczelnego wodza aliantów, co szybko potwierdzili inni niemieccy szpiedzy. Meldunki od niego trafiały na biurko samego Hitlera.
W końcu przyszedł czas na Wielkie Kłamstwo.
Niemcy zdawali sobie sprawę, że wcześniej czy później alianci dokonają inwazji z Wysp na Europę Zachodnią. Nie wiedzieli jednak kiedy i gdzie to nastąpi. Agent „Brutus” przekazał im informację, że lądowanie głównych sił alianckich odbędzie się w rejonie Calais, zaś na wybrzeżu Normandii odbędzie się atak pozorowany.
Niemcy zgromadzili wojska w rejonie Calais i przystąpili do gwałtownej rozbudowy fortyfikacji nabrzeżnych na tym terenie.
Rankiem 6 czerwca 1944 rozpoczyna się operacja „Overlord” – na normandzkich plażach oznaczonych kryptonimami Sword, Juno, Gold, Omaha i Utah lądują oddziały brytyjskie, kanadyjskie i amerykańskie. Mimo ciężkich strat udaje im się uchwycić przyczółki i wedrzeć w głąb lądu. Drugi front w Europie staje się faktem – znakomicie przedstawił to Steven Spielberg w "Szeregowiec Ryan".
Powodzenie tej gigantycznej operacji to w dużej mierze zasługa polskiego superagenta, który zmylił Niemców co do miejsca lądowania aliantów.
Można pokusić się o stwierdzenie, że agent „Brutus” zadał śmiertelny cios swoim domniemanym mocodawcom, czym odegrał podobną rolę jak rzymski Marek Juniusz Brutus, jeden z zabójców Cezara. Brakowało tylko, by admirał Wilhelm Canaris – szef Abwehry zakrzyknął „I ty Brutusie przeciwko mnie?”
Co najdziwniejsze – ta brzemienna w skutki dezinformacja nie spowodowała dekonspiracji kapitana Czerniawskiego. Niemcy nadal byli przekonani, że jest on lojalny wobec nich.
W kolejnych depeszach wytłumaczył im, że wskutek sukcesu „pozorowanego” ataku w Normandii alianci zrezygnowali z lądowania w okolicach Calais.
Przez resztę wojny polski superszpieg kontynuował akcję dezinformowania Abwehry.
Niemcy chcieli, by przekazywał im dane na temat celności rakiet V-2, które w tym czasie spadały na centrum Londynu. Czerniawski donosił, że pociski spadają na południowe przedmieścia stolicy i sugerował ich przekierowanie. W efekcie rakiety zaczęły eksplodować na słabo zaludnionych terenach na północ od Londynu.
Przez wiele powojennych lat Niemcy byli przekonani, że „Brutus” był ich najcenniejszym i całkowicie lojalnym agentem. Prawda wyszła na jaw w 1972, kapitan Czerniawski, który po wojnie pozostał w Wielkiej Brytanii opublikował książkę pt. „Wielka sieć”, w której opisał swoją wojenną działalność we Francji do chwili aresztowania przez Abwehrę.
Książka wpadła w ręce jego dawnego oficera prowadzącego – Oskara Reilego. Napisał on artykuł, w którym zdemaskował Romana Czerniawskiego jako późniejszego lojalnego szpiega Abwehry. Oskarżenia podchwyciła część londyńskich środowisk emigracyjnych.
Czerniawski znalazł się między młotem, a kowadłem – z jednej strony padały ciężkie oskarżenia, a z drugiej wiązała go przysięga milczenia. Z kłopotu wybawił go wywiad brytyjski, który ustami swojego szefa złożył oświadczenie, że polski agent pracował dla aliantów. To ostatecznie zamknęło usta oskarżycielom. O szczegóły ani dodatkowe informacje nikt się nie dopytywał – i tak by ich nie udzielono.
Niewiele wiadomo na temat powojennej działalności polskiego superszpiega. Najprawdopodobniej kontynuował współpracę z brytyjskim wywiadem. Roman Czerniawski spotkał się z Oskarem Reile w latach 70.
Zmarł w Londynie 26 kwietnia 1985 w wieku 75 lat. Został pochowany w Newark.
Mieczysław Słowikowski
(człowiek z Algieru)
– superszpieg z Polski
Algier, 21 lipca 1941
Śpiew muezina wzywającego wiernych na modlitwę zagłuszył na chwilę sapanie starego frachtowca, który wpływał do portu. Łysiejący mężczyzna w średnim wieku stał na pokładzie oparty o barierkę i przyglądał się jak krypa powoli dobija do nabrzeża. Mrugnął do stojącej obok kobiety i poszedł do skromnej kabiny. Wszystko było już spakowane od kilku godzin. Jeszcze raz przejrzał dokumenty i otworzył walizkę, w której podwójnym dnie ukrył listę zadań, księgę szyfrów i pokaźną sumę pieniędzy. Sprawdził, czy wszystko jest na swoim miejscu, po czym zamknął walizkę i wyszedł z kabiny. Powoli zszedł po trapie na ląd.
Mieczysław Zygfryd Słowik vel Słowikowski ps. Rygor urodził się 25 lutego 1896 w Jazgarzewie k. Piaseczna. Całe swoje dorosłe życie związał z wojskiem. Podczas studiów handlowych w Warszawie wstąpił do tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej założonej przez Józefa Piłsudskiego.
Zaraz po odzyskaniu niepodległości wstąpił do Wojska Polskiego i zaczął powoli piąć się po szczeblach kariery. Jako porucznik piechoty walczył w wojnie polsko-bolszewickiej. Po ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej został przydzielony do Oddziału IV Sztabu Generalnego.
W 1934 już w stopniu kapitana został przeniesiony do Korpusu Ochrony Pogranicza, gdzie objął stanowisko szefa sztabu Brygady KOP „Wilno”. 1 stycznia 1937 został awansowany do stopnia majora.
W 1937 rozpoczął pracę dla Oddziału II Sztabu Generalnego – słynnej „Dwójki” zajmującej się wywiadem zagranicznym. Pod przykrywką dyplomaty został wysłany na swoją pierwszą placówkę do Kijowa. Tam zastał go wybuch wojny.
Udało mu się ewakuować do Francji, gdzie wstąpił do odradzającej się po wrześniowej klęsce polskiej armii. Po upokarzającej kapitulacji Francji i utworzeniu kolaboracyjnego rządu Vichy zajął się przerzutem polskich żołnierzy do Wielkiej Brytanii.
Francuzi utrudniali to jak mogli – wydali przepis na mocy którego wizy otrzymywali wyłącznie mężczyźni powyżej 45 roku życia. Słowikowski fałszował więc dokumenty wpisując fikcyjne daty urodzenia. Jeśli to nie pomogło – przekupywał urzędników.
Francuzi wkrótce w ogóle zaprzestali wydawania Polakom wiz wyjazdowych. Major wywiadu znalazł więc przemytników, którzy przeprowadzali polskich żołnierzy przez Pireneje do neutralnej Hiszpanii oraz opłacił właścicieli kutrów, którzy pod pokładami swoich łajb transportowali uciekinierów z portów południowej Francji.
Dzięki Słowikowskiemu kilka tysięcy polskich żołnierzy przedostało się do Wielkiej Brytanii i mogło kontynuować walkę.
Major Mieczysław Słowikowski
(na marginesie)
W ciągu pierwszych kilku miesięcy wojny brytyjski wywiad poniósł ogromne straty i został całkowicie sparaliżowany. Zamknięto brytyjskie placówki dyplomatyczne w krajach okupowanych przez Niemców oraz na administrowanych przez rząd Vichy francuskich terytoriach zależnych w Afryce Północnej. Specjalista i wieloletni badacz tajnych służb Jean Medrala podkreślił, iż w 1940 w okupowanej Europie Brytyjczycy nie mieli politycznych i wojskowych struktur, które mogłyby wesprzeć pracę ich tajnych służb. W tym czasie wywiad brytyjski był dosłownie głuchy i ślepy.
Profesor Jan Ciechanowski, członek polsko-angielskiej komisji historycznej, stwierdził, że do końca 1940 Brytyjczycy nie mieli na terenie Belgii, Francji i Holandii ani jednego czynnego agenta. W takich warunkach coraz większego znaczenia nabierała współpraca z polskimi służbami wywiadowczymi, podległymi emigracyjnym władzom w Londynie. Polacy dysponowali rozwiniętą siecią agenturalną nie tylko na terenie okupowanej Polski, ale także we Francji, a nawet w III Rzeszy. Profesor Keith Jeffery, wspierając się dokumentami SIS (Secret Intelligence Service), stwierdził, że w czasie wojny polski wywiad dysponował ponad 30 siatkami szpiegowskimi rozsianymi po całej Europie i liczącymi około 300 osób.
Wróćmy do tematu, w tym samym czasie w północnej Afryce miały miejsce niezwykle ważne wydarzenia. W grudniu 1940 wojska brytyjskie pod dowództwem gen. Archibalda Wavella rozpoczęły operację „Kompas” mającą na celu wyparcie wojsk włoskich z Libii.
Był to prawdziwy Blitzkrieg w wykonaniu Brytyjczyków – w trzy miesiące oczyścili zachodni Egipt, zdobyli Cyrenajkę, unicestwili włoskie lotnictwo i wzięli do niewoli 130 tys. jeńców.
No cóż... Makaroniarze nigdy nie słynęli z waleczności...
Hitler postanowił wysłać na pomoc Włochom słynny Afrika Corps po dowództwem znakomitego stratega generała Erwina Rommla.
Przed wyjazdem do Afryki korpus ćwiczył na naszej Pustyni Błędowskiej. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Afrika Corps był jedyną dużą jednostką hitlerowskich sił zbrojnych, na której nie ciążą żadne oskarżenia o zbrodnie wojenne. Generał Rommel był zaś poważany i szanowany przez aliantów.
Świetnie wyszkolony Afrika Corps wyparł Brytyjczyków z Cyrenajki. Groźba kontrolowania przez Niemców Kanału Sueskiego stała się bardzo realna.
Major Mieczysław Słowikowski otrzymał polecenie udania się do Algierii podlegającej pod kolaboracyjny rząd Vichy (będącej ich kolonią) i zorganizowania siatki wywiadowczej.
Alianci nie posiadali w północno-zachodniej Afryce ani jednego czynnego agenta (wówczas Amerykanie wogóle nie mieli swojej agencji wywiadu, tworzyli ją od wybuchu wojny z Japonią, byli dopiero w trakcie budowania swoich struktur i wciąż nie mieli zawodowych oficerów wywiadu. W Afryce Północnej polegali na informacjach od Anglików, a ci mieli je od Polaków). Na tym terenie aktywnie działali za to szpiedzy niemieccy i włoscy.
Słowikowski nigdy nie był w Afryce, ale natychmiast odnalazł się w nowej rzeczywistości. Za przemycone z Francji pieniądze założył Floc-Av Company – fabrykę produkującą płatki owsiane. W kraju, gdzie żywność była reglamentowana to przedsięwzięcie okazało się olbrzymim sukcesem. Kolejne fabryki zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu od Tunisu po Casablankę w Maroco.
Słowikowski zyskuje znakomity pretekst do podróży służbowych po całej północno-zachodniej Afryce. Firma przynosi ogromne zyski, które służą finansowaniu działalności wywiadowczej. Polski oficer werbuje do współpracy dziesiątki ludzi – jednych przekupuje, innych zastrasza, jeszcze inni z własnej woli zaczynają zbierać dla niego bezcenne informacje.
Miał wszystkie cechy doskonałego agenta – doświadczenie, inteligencję, spryt, stanowczość i umiejętność manipulowania ludźmi.
Przez tajną radiostację płyną do Londynu dane o dyslokacji i liczebności wojsk, ruchach okrętów, bazach wojskowych, lotniskach, umocnieniach nabrzeżnych, składach amunicji, węzłach kolejowych i nastrojach ludności.
Do Algieru przyjeżdżają dwaj oficerowie polskiego wywiadu oddelegowani do pomocy Słowikowskiemu – podpułkownik Gwido Langer i major Maksymilian Ciężki.
Obydwaj byli kryptologami i wnieśli olbrzymi wkład w złamanie kodu Enigmy.
Polscy oficerowie zostają dyrektorami największych fabryk w koncernie Słowikowskiego i rozwijają własne siatki wywiadowcze.
Cała organizacja była zbudowana na zasadzie piramidy, na szczycie której stał Słowikowski, używający pseudonimu „Rygor”. Tylko on kontaktował się z podwładnymi kierującymi osobnymi siatkami agentów i nie znającymi się nawzajem.
Ważną rolę w działalności Słowikowskiego odgrywała także jego żona Maria, którą m.in. odbierała meldunki ze skrzynek kontaktowych, ukrywała kompromitujące materiały w wypadku kontroli i przekupywała urzędników. Była bardzo inteligentną i opanowaną kobietą.
W szczytowym okresie dla polskiego superszpiega pracowało kilka tysięcy ludzi o skrajnie odmiennych pozycjach – byli wśród nich zarówno szefowie dużych firm, jak i sklepikarze i pracownicy portowi. Większość nie miała najmniejszego pojęcia dla kogo pracują i czemu służą przekazywane przez nich informacje, które pozwoliły na kontrolę większości dziedzin życia kolonii Vichi - z Algieru płynęły bezcenne dane przekazywane przez majora do Londynu.
Stworzona przez niego siatka szpiegowska funkcjonowała w brytyjskim sztabie generalnym pod kryptonimem „Agencja Afryka”.
Polski agent był jak złowrogi pająk, który oplótł swoją siecią całą północno-zachodnią Afrykę od Dakaru po Tunis. Wiedział o każdym okręcie wojennym, samolocie, oddziale wojska, składzie paliwa, bunkrze i baterii nabrzeżnej na tym terenie. Znał nastroje ludności i morale francuskich żołnierzy wiernych rządowi Vichy. Wszystkie informacje przekazywał do Londynu, gdzie powstawały plany operacji desantowej „Torch” (Pochodnia).
8 listopada 1942 na plażach Maroka i Algierii wylądowali brytyjscy i amerykańscy żołnierze pod dowództwem generała Dwighta Eisenhowera. Operacja „Torch” okazała się olbrzymim sukcesem. Po krótkich walkach jankesi pokonali broniące się na nim oddziały francuskie. Dzięki informacjom polskiego superszpiega alianci zajęli cała francuską Afrykę Północną w ciągu 8 dni tracąc przy tym zaledwie około 500 żołnierzy. Zniszczenie niemieckiej Afrika Corps było już tylko kwestią czasu.
Generał Władysław Sikorski nie musiał udawać zdziwienia, kiedy w lutym 1943 prezydent Roosevelt podziękował mu za polski wkład w operację aliantów w Afryce Północnej. Po prostu nie miał bladego pojęcia o istnieniu głęboko zakonspirowanego Słowikowskiego.
Major Mieczysław Słowikowski pozostał na swoim posterunku w Algierze do września 1944, do chwili oddelegowano go na stanowisko szefa Oddziału II Inspektoratu Zarządu Wojskowego w Londynie. Następnie przez dwa lata pracował w Centrum Wyszkolenia Piechoty w Szkocji.
Brytyjczycy nagrodzili go Orderem Imperium Brytyjskiego, a od Amerykanów otrzymał Legię Zasługi.
Mieczysław Słowikowski
Zarówno jedni, jak i drudzy nie mieli jednak później najmniejszych skrupułów, by zasługi polskiego agenta przypisać własnym wyimaginowanym siatkom wywiadowczym w Afryce. Komunistyczne władze PRL nie ujęły się za majorem Słowikowskim (co w owych czasach było normą). Został uznany za zdrajcę i pozbawiony obywatelstwa polskiego.
Umarł w zapomnieniu jako zwykły, szary emigrant w skromnym mieszkaniu w południowo-wschodnim Londynie 29 lipca 1989.
Gdyby nie było Hitlera, gdyby Polak nie uratował mu życia
Gdyby nie ślązak Johann Jambor, mieszkaniec podraciborskich Bieńkowic, który uratował życie Adolfowi Hitlerowi podczas I Wojny Światowej, losy świata potoczyłyby się inaczej?
Owe zdarzenie miało miejsce na początku października 1916, gdzieś na przedpolach Bapaume we Francji (w okopach). Jambor, był sanitariuszem, razem z innym żołnierzem uratowali Hitlera, przetransportowali go do szpitala (ta historia jest opisana, w necie można znaleźć opis zdarzenia)
Przełom lat 20. i 30. to duża inflacja i bezrobocie, zarówno w Polsce jaki i w Niemczech. Do władzy dochodzi Hitler. Coraz więcej ludzi popiera jego politykę. Rodziny wielodzietne dostały mieszkania, mogli budować tanie domy widoczne m.in. na skrajach miast, prawie każdy miał swój kąt, pracę, zapewniony urlop w wakacje (w górach czy nad Bałtykiem). Niemcom żyło się coraz lepiej. Jako przykład zmian na dobre - może posłużyć Racibórz, co roku był zalany przez Odrę, więc zbudowano kanał – Adolf Hitler Kanal, w dwa lata (łopatami przekopali rów). W okolicy powstały cegielnie, gdyż w rzece było dużo gliny – wszystko ruszyło. Ciągle było słychać o Hitlerze. Jak miała być audycja Hitlera, wszyscy siadali przy radiu.
Pogdybajmy trochę…
Gdyby w czasie I Wojny Światowej Hitler zginął pod Bapaume we Francji, czy Europa byłaby dzisiaj zdominowana przez sowietów? Komunistów? Prawdopodobnie tak! Rewolucja Czerwonych miała się rozprzestrzeniać na całą Europę, świat... Zaczęło się od wojny polsko-ruskiej 1919-1920 wygranej przez Polskę i zatrzymanie pochodu sowietów na Zachód.
W latach 20. i 30. w Niemczech ruch komunistyczny był dosyć silny, wg znawców tematu, gdyby nie faszyści w Niemczech rządziliby komuniści, więc wówczas cała Europa stałaby przed rzeczywistym widmem komunizmu. Tym bardziej, że Stalin prowadził zbrojenia na taką skalę, które zaskakiwały ówczesny świat. Gdyby Hitlera nie było, Związek Radziecki pewnie i tak by zaatakował, rozpoczynając marsz na Europę, w pierwszym rzędzie uderzyłby na Polskę. Czy Zachód byłby nam w stanie pomóc, czy znowu zostalibyśmy sami? Nie łudźmy się, było by tak jak w przypadku września ‘39.
Gdy już tak gdybam, to co by było, gdyby Hitler został przyjęty na Akademię Sztuk Pięknych, gdzie startował? Prawdopodobnie tam po raz pierwszy zaczął o Żydach mówić źle, wyrzucił go przecież profesor żydowskiego pochodzenia. Miał ponoć zbyt konwencjonalny talent. Hitler podczas puczu monachijskiego, gdy próbował z gen. Erichem Ludendorffem w nocy z 8 na 9 listopada 1923 przeprowadzić zamach stanu, mógł zostać rozstrzelany. A trafił do więzienia. Takich przypadków, które ukształtowały przyszłość Hitlera, jaki i dziwnych zdarzeń było więcej, przeznaczenie?
A gdyby zabrakło Hitlera, czy byłby inny niemiecki obłąkaniec? mógł go ktoś zastąpić i wywołać wojnę? W latach 30. stosunki polsko-niemieckie nie były złe, poprawiały się.
Polityka marszałka Józefa Piłsudskiego miała na celu polepszenie kontaktów z Niemcami (ogólnie z naszymi sąsiadami), dowód? W Rybniku odbywał się kuriozalny z punktu widzenia proces. Jeden z obywateli Westfalii, Arthur Trunkhardt, (katolik, jeśli kogoś to interesuje), ostro i jawnie potępiał nazizm. Niemiecka ambasada interweniowała u polskich władz i polski sąd skazał go za znieważenie głowy państwa niemieckiego. Na świadka chciano powołać samego Hermanna Goeringa. Paranoja...
Powyższy przykład (później inne, wielkie akcje, m.in. zagarnięcie Austrii czy Czech) ukazuje politykę Europy wobec Niemiec. Wszyscy starali się mu nie przeszkadzać, chora polityka ustępstw Zachodu... Wygrywała polityka uległości, przymykania oczu. Hitler w efekcie mógł działać i rozwijać swoją ideologię, ale nie działał w próżni. W otoczeniu Hitlera byli ludzie wykształceni, m.in. Alfred Rosenberg, Martin Bormann, Heinrich Himmler. Ci niemieccy obłąkańcy, to ciemne postacie, belfrzy, wykształceni, inni niż Adolf Hitler. Aż dziw, że cała plejada największych zbrodniarzy to często ludzie z doktoratami. Może to oni wykreowali Hitlera? Wg mnie na 100%! Na wodza nadawał się znakomicie, pochodził z ludu, był więziony, odniósł rany w I Wojnie Światowej, idealny.
A gdyby to Polacy pogonili Hitlera...
Rozmowa z Maciejem Parowskim, jednym z największych polskich znawców literatury fantastycznej - współzałożycielem pisma „Fantastyka”.
Polska kawaleria zwycięża niemiecką armię pancerną, dzięki sukcesom Polaków wojna kończy się raz-dwa, bo alianci otwierają drugi front - tak mogłaby wyglądać historia.
Potężna burza krzyżuje niemieckie plany podboju Polski, dzielni kawalerzyści zwyciężają hitlerowską armię pancerną, Warszawa - tylko trochę nadgryziona przez wojnę, a nie zrównana z ziemią - staje się stolicą wolnego świata. To tutaj w maju 1940 polski reżyser żydowskiego pochodzenia kręci superprodukcję z udziałem Marleny Dietrich i Ingrid Bergman, a Witkacy pije wódkę z fotografem Robertem Capą. Wizje tego, co mogłoby się stać, gdyby losy II wojny światowej potoczyły się inaczej Wirtualna Polska snuje z pisarzem Maciejem Parowskim, autorem książki „Burza. Ucieczka z Warszawy’40”.
Joanna Stanisławska: Burza, nawałnica, błoto powstrzymują Blitzkrieg, a nasi ułani okazują się w tych warunkach znacznie skuteczniejsi niż niemieckie wojska pancerne. Męstwo i waleczność „chłopców malowanych” zwycięża z nowoczesną techniką. Skąd pomysł na takie narracyjne rozwiązanie?
Maciej Parowski: Wielki deszcz, który zmienił bieg II wojny światowej, wymyślił mój kolega z klasy w podstawówce. Ale scenariusz, który maluję w swojej książce, choć przede wszystkim jest grą wyobraźni, pięknym marzeniem, ma realne podstawy. Tragedią polskiej armii we wrześniu 1939, na co wskazują historycy, była pogoda. Gałczyński pisał: „a lato było piękne tego roku”. Ludzie modlili się o deszcz.
Przedstawiony przez pana wariant historii jest dla Polaków hiperoptymistyczny. Szczęśliwym zrządzeniem losu, a właściwie pogody, stajemy się w „Burzy” bohaterami, którzy rozgromili Niemców. Wojna kończy się raz-dwa, bo dzięki polskim sukcesom alianci uruchamiają drugi front. A Polska ze średniego europejskiego państwa zamienia się w potęgę. To lekarstwo na polskie kompleksy?
- Akcja „Burzy” wyrosła trochę z chęci odreagowania. Chciałem podjąć grę z czytelnikami, poigrać z nimi i historią, żeby spróbowali sobie wyobrazić, jak mogłaby wyglądać nasza rzeczywistość, gdyby wszystko potoczyło się zgodnie ze szczęśliwym scenariuszem. Gdyby został uruchomiony łańcuszek dobrych decyzji, a nie złych, jak w Abbeville (12 września 1939 odbyła się w tym francuskim mieście brytyjsko-francuska konferencja, na której zdecydowano o nieudzielaniu Polsce pomocy w walce z Niemcami – przyp. J.S.). Gdy tak się na to spojrzy widać skalę utraty, piękno tego świata, który sam wydał na siebie wyrok.
Dlaczego?
- Bo wierzę, że gdyby w porę rozpoznano zło, które zagraża Europie, gdyby nie stchórzono, to ono nie miałoby szansy się rozwinąć. Po układzie monachijskim Winston Churchill powiedział: „Mieli do wyboru wojnę, lub hańbę, wybrali hańbę, a wojnę będą mieli także”. Na tym wyborze zbudowałem swoją powieść – opowiadam co, by było gdyby alianci wybrali wojnę. Karel Čapek, który w swojej metaforycznej powieści „Inwazja jaszczurów” z 1935 przewidział wybuch II wojny światowej i niebezpieczeństwo faszyzmu, po Monachium z kolei zapisał taką myśl: „Nie jest tak źle: nie sprzedali nas, oddali nas za darmo”. Ten aforyzm również postanowiłem wykorzystać w swojej książce, bo nas też Anglicy i Francuzi oddali za darmo. A wierzę, że gdyby ruszyli zaatakowanym Polakom na pomoc, cała zabójcza machina, by się zacięła. Generałowie niemieccy umierali ze strachu, że Zachód przyjdzie Polakom z odsieczą. Wystarczyło, żeby Europa zachowała się solidarnie…
W „Burzy” nie tylko zostaje zatrzymany niemiecki pochód, ale również Stalin nie wbija nam noża w plecy, nie podbija Wschodniej Europy, a na koniec zostaje internowany w letnisku NKWD w Katyniu.
- Od dawną są znane dokumenty, z których wynika, że Stalin był ponaglany przez Hitlera, bo do ostatniej chwili się wahał. Gdyby czołgi ugrzęzły w błocie, w niemieckich szeregach zapanowałaby panika, a Rosjanie nie śpieszyliby się wcale, by wypełnić tajny protokół z paktu Ribbentrop-Mołotow. Przedstawiłem taki wariant historii, w którym Anglicy i Francuzi po prostu zachowali się zgodnie z umowami, a tę sytuację dzielnie wykorzystali Polacy, Finowie, Bałtowie. To jest opowieść nie tylko o lepszym losie dla nas, ale o świecie, który sam siebie ocalił. Tak sobie myślę, choć to pewnie pisarska próżność, że taka wizja jest potrzebna Europie. Kiedy w powieści ostro strofuję Jacques'a Chiraca, kiedy mówi, żeby Polska siedziała cicho, nie chodzi mi o to, żeby jego osobiście obrazić, ale żeby przypomnieć, że gdyby Francja nie siedziała cicho, to losy świata potoczyłyby się inaczej.
Dał pan m.in. szansę wykazania się polskiej kawalerii tak wyszydzanej w starciu z niemieckim wojskiem pancernym. To był jeden z romantycznych mitów o polskim bohaterstwie z września ’39, z którym walczyli twórcy „szkoły polskiej”, tak atakowani za Gomułki. Pan występuje do nich w opozycji?
- Chowałem się na tym sporze, na tym śmiechu, dlatego go odwróciłem. W „Burzy” brygada motorowa płk. Tadeusza Komorowskiego załatwia niemiecką konnicę. Na tej wojnie, o czym się nie pamięta, było dużo niemieckich koni, bo im bliżej końca, tym mniej było benzyny. Szarża z szablami na czołgi to był trick propagandowy Niemców, my wcale koni tak głupio nie używaliśmy. W „Burzy” mogłem z tym mitem, z tym kłamstwem i nieszczęściem, bo koni mieliśmy więcej niż czołgów, poigrać. A jeśli chodzi o pesymistyczne filmy „szkoły polskiej” to one były potrzebne, wychowałem się na nich, ale do obrazu polskości nie wystarczą same czarne i ponure tony. Nie unieważniam tych filmów, nie one są moim przeciwnikiem.
Większość pana bohaterów to postacie historyczne, którym dopisuje pan nowe losy.
- Szukałem najbardziej pokrzywdzonych, najdzielniejszych, no i tych, których wojna zabrała. Przywracałem im życie, bądź jego część, jak w przypadku Stanisława Sosabowskiego, Edwarda Rydza- Śmigłego, Józefa Becka, Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego, Władysława Studnickiego czy Kazimierza Junoszy-Stępowskiego. Żyją Maksymilian Kolbe i Janusz Korczak. Józef Lejtes i Michał Waszyński realizują filmy w Polsce, a nie za granicą. Odwracałem zły los, mściłem się, wyrównywałem rachunki.
Robi pan z Polski „oazę wolności”, do której uciekają wszyscy uciśnieni, prześladowani Żydzi… A przecież mamy na swoim sumieniu grzech antysemityzmu, zwłaszcza w czasach II Rzeczypospolitej.
- Rozmowę o antysemityzmie zaczynam od innego końca. Polska ma wkład do światowego antysemityzmu, ale inny niż jej przypisują ci, którzy mordowali Żydów milionami. Na tle tego, co działo się w Rosji czy w Niemczech, nasz kraj faktycznie był rajem, to do Polski uciekano. Nie mogę znieść, jak o antysemityzmie mówią ludzie, którzy w 1968 wywalali z Polski Żydów, a my nie mogliśmy nic zrobić, tylko co najwyżej oberwać pałą w grzbiet na ulicy. Żydzi żyli razem z nami, a niektórzy byli w partii Zachodniej Ukrainy, którzy chcieli rozwalić Polskę i o tym mogę wspomnieć w swojej książce, bo nad nią nie wisi cień Holocaustu. W książce umieszczam rozmowę mojego ojca Stefana z Georgem Orwellem, który ma opory, nie chce być antysemitą, ale on tkwi w języku epoki, sprawiam, że przytomnieje. Ta książka dzięki temu, że nie wydarzyła się straszna tragedia Holocaustu, może te kwestie dyskutować na innym poziomie.
Książka doskonale oddaje topografię Warszawy sprzed lat. Aż się prosi o wycieczkę śladami jej bohaterów.
- Za wskrzeszenie tamtego świata zabrałem się trochę po amatorsku. On spopielał, został wymazany, nie mamy zabytków z epoki, nie mamy dóbr kultury, a wszystko przez wojnę. W ostatnich latach odbyły się dwie wielkie wystawy próbujące oddać klimat tamtej epoki w Muzeum Narodowym i na Zamku Królewskim i one były dla mnie skarbnicą obrazów, informacji, smaków, tonów. Po części też mnie zainspirowały.
Zadbał pan o odtworzenie bujnego życia literackiego, które w XX-leciu toczyło się głównie w kawiarniach. Przywrócił pan kultową Ziemiańską. Ten świat został przez wojnę właściwie zmieciony z powierzchni ziemi. To cudowna wizja: wskrzesił pan Witkacego, Brunona Schulza, Witold Gombrowicz nie wyjechał do Argentyny. Polskę odwiedza mistrz suspensu Alfred Hitchcock, który szuka w Warszawie natchnienia do korekty filmu „Korespondent wojenny”, pomaga mu w tym Karol Irzykowski, wybitny krytyk filmowy, poeta i prozaik…
- Cała zabawa przy tej książce dla mnie polegała na tym, żeby Witkacy mógł napić się wódki z fotografem Robertem Capą, a Alfred Hitchcock pogadać z Karolem Irzykowskim i Józefem Lejtesem. Jestem przekonany, że Irzykowski dogadałby się z Hitchcockiem, był intelektualistą, ale rozumiał kino prostych, ale silnych emocji, które robi Hitchcock. Pozwoliłem sobie na zabawny koncept: w powieści Irzykowski podpowiada reżyserowi, że warto byłoby zainteresować się filmem o ptakach, wymyśla coś na kształt kina nowej przygody, bo on o takim kinie mówił, kiedy opisywał kino malarskie. Bawiłem się w takie niedokończone przebiegi intelektualne polskiej kultury, wskrzeszam myśli, które mogły przybrać kształt realny, stać się częścią literackich sporów, dyskusji, ale zostały zamordowane. Czasem kontynuuję je na pograniczu kabaretu. Ocalam też np. Alberta Camusa, którego uczę jeździć ostrożnie, dzięki czemu może nie zginie w wypadku samochodowym w 1960, a Orwellowi leczę płuca w Otwocku. Ratuję dobro ogólnoeuropejskie, a nie tylko polskie.
Włącza pan polską kulturę w obręb kultury światowej.
- Daję jej tę szansę, której nie miała. My teraz dopiero zdaliśmy sobie sprawę z tego, że tamta kultura była zadziwiającym wybuchem energii polskiej.
Paradoksalnie odbierając bohaterom doświadczenie wojny, sprawia pan jednak, że muszą być innymi ludźmi, tak samo innymi twórcami, może nie tak wybitnymi.
- Zapłaciłbym cenę argentyńskich „Dzienników” Gombrowicza za wygraną wojnę, bo wiem, że nie gorsze napisałby tu, w kraju. Karol Wojtyła być może nie zostałby papieżem, ale on i tak byłby kimś wielkim, bo niósł w sobie potencjał wielkości. Ludzie, którzy go znali mówią, że niezależnie od okoliczności zaszedłby daleko.
Wprowadził pan do akcji powieści wybitne diwy światowego kina Ingrid Bergman i Marlenę Dietrich. Najpopularniejszy przedwojenny reżyser Józef Lejtes kręci z ich udziałem komedię według scenariusza Gombrowicza „Ucieczka z Warszawy ’40”, dla którego Bergman porzuca rolę w „Casablance”, a Apolonia Chałupiec, czyli Pola Negri jest rozżalona, bo nie dostała roli. Pojawia się również wspomniany wcześniej Alfred Hitchcock. Rozumiem, że wybrał pan akurat te postaci ze względów sentymentalnych.
- Tak, na pewno, ale patrzyłem także w kalendarz. Ta książka miała mieć podtytuł „Kino prozą”, bo kino zawsze było i będzie dla mnie ważne. Film powstający w powieści w zamyśle miał być podobny do „Casablanki”, chodziło mi o uzyskanie zabawnego efektu, historia jest przecież na luzie. Doprowadziłem do zabawnego sporu polskich filmowców z Polą Negri, która spotyka się z de Gaullem w Kutnie, a nie w Warszawie. Z gwiazdami światowymi spotykałem z warszawskim DKF Kwant, gdzie zetknąłem się z Julio Cortazarem, Michelangelo Antonionim, Romanem Polańskim, Jerzym Skolimowskim, Toporem i wiem, że takie marzenia się spełniają, spełniły się w Polsce podbitej, tym bardziej by się spełniły w Polsce wolnej. Jak ktoś wygrywa wojnę, dyktuje warunki i pracuje z najlepszymi, dlatego np. w książce Lejtes ma 17 kamer i filmuje tak, że Hitchcock aż jęczy z zazdrości.
Wymazał pan doświadczenie sześcioletniej wojny światowej, ale jednocześnie niektórzy bohaterowie pana powieści nie mogą uciec od tych wydarzeń, one im się śnią, mają jakieś niejasne przeczucia, wizje. Antek Powstaniec uważany jest za szaleńca, bo chodzi w podartym mundurze, hełmie i z karabinem na sznurku, śpi w kanałach, on wciąż żyje w rzeczywistości, która przez burzę nie doszła do skutku.
- Tak, to takie magiczne przebicia ze świata do świata. Bez tych elementów książka byłaby sielanką, a nie wypadało robić sielanki na gruzach Polski. Trzeba było pokazać jedno i drugie, te dwa światy na siebie oddziałują, co daje taki efekt, jak zgrzyt Targowicy w grze Jankiela. Ta powieść byłaby niedorzeczna, gdyby nie pojawiła się w niej zapowiedź, przebicie innego świata, sygnał utraty. Taki rozkład emocji musiał być, że coś się śni Broniewskiemu, Stauffenbergowi, Sosabowskiemu, że się jakieś daty nie zgadzają, że jakiś pomysł rodzi się wcześniej, np. na opowiadanie Manna. Dopiero podczas wielkiej burzy przy końcu powieści podczas nocy Walpurgii te światy ostatecznie się rozdzielają.
Nasuwają się skojarzenia z twórczością Henryka Sienkiewicza tworzoną „ku pokrzepieniu serc”, pan też miał taki zamysł, żeby podbudować trochę ego Polaków?
- Nie uciekam od tych porównań. William Faulkner nawiązał do idei twórczości „ku pokrzepieniu serc” w swojej mowie noblowskiej, stwierdził, że to ważny powód, dla którego się pisze i czyta. Ja się z tym zgadzam. Sienkiewicz budując świat swojej „Trylogii” wybrał w dziejach Polski taki moment, w którym było trochę wiktorii, dzielności, powodzenia. Ja z kolei wziąłem sytuację totalnego czarnego i czerwonego nieszczęścia, czyli nazizmu i bolszewizmu, gdy w 1939 Polska znalazła się w żelaznym uścisku dwóch ideologii. I powiedziałem, że to nie było konieczne. Pokazałem, jak nam i reszcie Europy mogłoby być dobrze, a przy tym ocalałyby miliony ludzi. W efekcie Europa byłaby dziś w innym miejscu. W tle ludzie tracą wiarę – jedni tracą wiarę w komunizm, inni w faszyzm. O co idzie bitwa? Nie tyko o to, by Zamek Królewski nie spłonął, żeby Warszawa nie została zburzona, ale o to, że o 50 lat cofnęłoby się zaczadzenie, jakie ludzi ogarnęło, ten cały śmieć ideologiczny ludzi by nie zanieczyścił, nie zaraził. To coś niewyobrażalnego.
Z Maciejem Parowskim, jednym z największych polskich znawców literatury fantastycznej, współzałożycielem pisma „Fantastyka” rozmawiała Joanna Stanisławska.
TAK MOGŁO BYĆ, czyli jak Polacy pokonali Hitlera i Stalina
A gdyby Hitler został malarzem, a Stalin księdzem...
Wyobraźmy sobie taką sytuację: jest rok 1908, wczesne lato. Młody malarz, świeżo upieczony student prestiżowej Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu, wystawia swoje akwarele na sprzedaż. Zaciekawiony realizmem obrazów 30-letni kapłan prawosławny, który z Rosji wysłany został do objęcia posługi w jednej z wiedeńskich cerkwi, podchodzi i pyta o cenę. Po krótkiej wymianie zdań i ubitej transakcji artysta rzuca na odchodne: "Nazywam się Hitler, proszę zapamiętać to nazwisko, kiedyś ten obraz będzie wart fortunę". Z wyraźnym rosyjskim akcentem w głosie kapłan odpowiada: "Dziękuję, drogi panie, ja nazywam się Iosif Dżugaszwili i nie sądzę, aby jeszcze pan o mnie usłyszał".
Hitler pomylił się nieznacznie, obraz nie był wiele wart, ale o jego nazwisku zrobiło się głośno. Po trzydziestu latach wszyscy w Republice Weimarskiej mówili o Volkswagenie – tanim samochodzie „dla ludu”, którego projektantem został właśnie Adolf Hitler.
Historia ta wcale nie jest tak nieprawdopodobna, jak mogłoby się wydawać. W życiu dwóch wodzów największych totalitarnych systemów XX wieku były momenty, w których wszystko mogło potoczyć się inaczej. Dla późniejszego Józefa Stalina były to lata spędzone w seminarium duchownym w Tyfilisie, do którego uczęszczał, mając dobre wyniki. Z seminarium zrezygnował nie przez marksistowskie poglądy czy narastającą wrogość do duchowieństwa, ale ze względu na czesne, którego nie był w stanie opłacić.
Podobnie rzeczy się miały z Hitlerem, który dwukrotnie podchodził do egzaminu na Akademię. Za każdym razem słyszał, że bardziej nadaje się na architekturę niż malarstwo. Braki formalne w wykształceniu zmusiły go do porzucenia marzeń o karierze artystycznej, a w konsekwencji do prowadzenia życia na krawędzi – często zahaczającego o bezdomność. Dopiero wydarzenia pierwszej wojny światowej i narastająca w nim złość wyzwoliły energię, którą wykorzystał w tak niefortunny dla ludzkości sposób.
Ale to nie alternatywne żywoty dwóch zbrodniarzy są tutaj najbardziej interesujące, ale to, jak mogłyby się potoczyć losy Europy i świata, gdyby nigdy nie doszli do władzy. Czy wojna i tak by wybuchła, czy udałoby się jej uniknąć? Jak w obu przypadkach wyglądałaby mapa polityczna świata i gdzie byłaby Polska?
A więc wojna
Możliwość pierwsza – konflikt wybucha, świat szykuje się do wojny – ale jakiej i kiedy? O ile stosunkowo łatwo wyobrazić sobie starcie bez jednego z dyktatorów, w którym ten drugi dominuje i przechyla szalę zwycięstwa na swoją stronę, o tyle sytuacja staje się bardziej kłopotliwa, jeśli na arenie nie ma żadnego z nich. Żeby w realny sposób przeanalizować taką sytuację, należy nieco się cofnąć.
Do I wojny światowej Niemcy podchodziły pełne animuszu, przekonane o swojej militarnej przewadze i spodziewające się szybkiego zwycięstwa. Historia pokazała, że brak przełamującej linie frontów siły spowodował wyniszczający i długotrwały konflikt pozycyjny. Zawieszenie broni i upokarzający pokój, który później nazwany został „ciosem w plecy”, wpędził naród niemiecki w kompleksy, na które nałożył się jeszcze kryzys finansowy lat 20. Nie dziwi zatem popularność partii o programie radykalnym, tak z prawej jak i lewej strony sceny politycznej.
Wobec braku Nadrenii, która w myśl Traktatów Wersalskich stanowiła strefę zdemilitaryzowaną, odciętą od Niemiec, dowódcy wojskowi nawet bez Hitlera rozumieli konieczność parcia do zbrojnej ekspansji. Można sobie zatem wyobrazić potężny i stabilny rozwój militarny kraju pod wodzą generała von Fritscha i feldmarszałka von Blomberga, ludzi starej szkoły. Prawdopodobnie Deutsche Arbeitspartei, późniejsza NSDAP, także bez Hitlera miałaby ambicje do przejęcia władzy i zaprowadzenia nowego porządku w Europie. Wydarzenia z 1923 roku, czyli stosunkowe łatwe stłumienie puczu monachijskiego, pokazują jednak, że bez wodza, kogoś, kto spajał partię w latach kryzysu, najprawdopodobniej uległaby ona rozpadowi.
Zachowawczość trzonu niemieckiej armii, która składałaby się z doświadczonych, ale wiekowych dowódców wskazuje, że Niemcy przystąpiłyby do wojny później, ale lepiej przygotowane, najprawdopodobniej bez balastu agresywnego antysemityzmu. W rolę propagandzisty, uzasadniającego dziejową konieczność podbojów, zapewne wcieliłby się Goebbels, który wraz z Hermannem Göringiem, bohaterem I wojny światowej, mógłby wpłynąć na postępującą dehumanizację działań militarnych. Nawet bez dowództwa Hitlera nie udałoby się uciec od nazywania żołnierzy Armii Czerwonej podludźmi.
Odrębną kwestię stanowi rozwój techniki, który w latach 40. osiągnął zawrotny pułap. Czy gdyby Einstein nie musiał emigrować do Stanów Zjednoczonych, a zastępy żydowskich naukowców pracowały spokojnie w laboratoriach, Niemcy byłyby w stanie ukończyć swój program atomowy przed USA? Gdyby tak się stało, pola pod Moskwą do tej pory mogłyby nie nadawać się do uprawy, a Wyspy Brytyjskie byłyby krainą przypominającą scenerię filmu "Mad Max".
Unia Republik Radzieckich
Tymczasem w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich sytuacja stawałaby się coraz bardziej napięta. Czy bez twardego przywództwa ZSRR mógłby powstrzymać doświadczonych niemieckich generałów w ich parciu na wschód? Jak na ironię, wiele przemawia za tym, że Związek poradziłby sobie lepiej bez Stalina, który wbrew propagandowym opiniom nie był ani wybitnym strategiem, ani tym bardziej dowódcą, który niemal w pojedynkę wygrał Wielką Wojnę Ojczyźnianą. Już u początków rewolucji komunistycznej na scenie pojawił się człowiek, który przy braku Stalina z pewnością odgrywałby pierwsze skrzypce – był nim Lew Trocki, jeden z głównych przywódców rewolucji październikowej oraz architektów bolszewickiej armii.
Trocki w swojej wizji komunizmu promował teorię permanentnej rewolucji, która bazowała na twierdzeniu Marksa, że nie może się ona ograniczyć do jednego kraju. Pierwsza sposobność na poszerzenie pola oddziaływania marksizmu nadarzyła się podczas wojny polsko-bolszewickiej. Nie jest tajemnicą, że jednym z odpowiedzialnych za klęskę Rosjan pod Warszawą był właśnie Józef Stalin, który nie wykonał rozkazu Trockiego i nie odwołał armii konnej Budionnego z marszu na Lwów w celu wsparcia uderzenia w kierunku na Wisłę. Był to jeden z tych momentów w historii, który mógł zmienić zupełnie oblicze Europy. Bez Stalina zatem, być może nadal „cudem” obronilibyśmy się u rogatek Warszawy, ale idea poszerzania rewolucji nie zginęłaby wraz z tym zwycięstwem.
Związek Radziecki z Trockim u steru miałby szansę na stworzenie armii o wiele silniejszej i lepiej dowodzonej, niż miało to miejsce po wielkim terrorze w latach 30. i czystce w generalicji Armii Czerwonej. Mając przewagę w doświadczeniu, przy braku biurokratyzacji aparatu partyjnego tak powszechnego za „panowania” Stalina, Rosja miałaby szansę nie tylko na odparcie niemieckiej ofensywy (o ile wyprzedziłaby prace nad „cudowną bronią”), ale być może na przejście do kontrataku, który zatrzymałby się dopiero u brzegu Atlantyku.
Zamiast Unii Europejskiej mielibyśmy dzisiaj Unię Republik Radzieckich, a rubel byłby walutą obowiązującą na większości Starego Kontynentu. Paradoksalnie w scenariuszu wojennym nic nie uchroniłoby Polski przed losem gorszym nawet niż ten znany z aktualnych kart historii. Wobec tak ogromnych wpływów ZSRR, zimna wojna z USA jeszcze w latach 50. mogłaby przerodzić się w „gorącą”. A od tego już tylko krok do końca świata, jaki znamy.
Niepewny pokój
A może do wojny w ogóle by nie doszło? Kluczowym elementem przemawiającym za pokojem w Europie mogła być odwieczna szara eminencja polityki - ekonomia. Już w gimnazjum uczy się, że Hitler doszedł do władzy na fali kryzysu. Ale przecież każdy kryzys ma swój koniec. Gdyby udało się wywrzeć presję polityczną na Francję i Wielką Brytanię (nie zapominajmy, że były one skłonne bez walki oddać nie tylko Nadrenię, ale Austrię oraz część Czechosłowacji), zdobycze te wystarczyłyby, aby bez globalnego konfliktu postawić tamtejszą gospodarkę na nogi i zaprowadzić trwały pokój.
W przypadku Rosji Sowieckiej za pokojem mogłyby przeważyć względy czysto zdroworozsądkowe. Nie da się prowadzić wojny z całym światem, a do tego musiałoby dojść, gdyby Trocki zdecydował się jeszcze raz zaatakować Polskę i iść dalej na zachód. Nawet takie mocarstwo nie posiada możliwości prowadzenia działań ofensywnych o tak szerokiej skali.
Jak wyglądałaby dzisiaj Europa bez Oświęcimia, a Polska bez powstania warszawskiego? Jedno nie ulega wątpliwości, II Rzeczpospolita przed wrześniem 1939 zaczynała stawać na nogi. Piotr Godlewski cytuje słowa polskiego ziemianina, który twierdził, że "wieś wracała do życia, odbudowa zrobiła duże postępy, (…) drogi zostały uporządkowane. Nie było zadrażnień - ludność mieszana, Polacy, Białorusini, Tatarzy i Żydzi żyli w harmonijnej zgodzie". Oczywiście był to obraz idylliczny, szczególnie w kwestii narodowościowej, problem ukraiński i żydowski z czasem mógł tylko narastać, a ten pierwszy doprowadzić do katastrofalnej wojny na wschodnich kresach ojczyzny.
Kraina mlekiem i miodem płynąca?
Bez komunizmu i rozgrabienia kraju, bez straty jego elity intelektualnej w rosyjskich lasach i niemieckich krematoriach, moglibyśmy mieć dzisiaj kraj liczący 50, 60 milionów mieszkańców, owszem, ze swoimi kłopotami narodowościowymi i trudnościami wewnętrznymi, ale byłoby to państwo silne, o aspiracjach nie tylko regionalnego mocarstwa. Jeśli spojrzymy na 15-letni plan uprzemysłowienia, który miał rozpocząć się w roku wybuchu wojny, zobaczymy w nim pięć głównych etapów, a przez to będziemy mieć pojęcie o kierunku, w którym władza zamierzała skierować proces rozwoju. Były to w kolejności: rozwój wojskowości, komunikacji, podniesienie poziomu rolnictwa i oświaty, następnie rozbudowa największych miast i przemysłu, aby w ostatnim etapie dojść do punktu, który brzmi dziwnie znajomo – zniesienia podziału na Polskę A oraz B.
W kwestiach polityki moglibyśmy liczyć zapewne na powtórkę z Hiszpanii i Portugalii, gdzie rządy umiarkowanie autorytarne (a takie mieliśmy również w II RP), stopniowo traciły na polocie i w toku ewolucji ustrojowej ciążyły ku demokracji parlamentarnej.
Marzenia o światowym mocarstwie nawet w scenariuszu pokojowym wydają się zbyt śmiałe. Pomimo dynamicznego rozwoju Gdyni, 100 km wybrzeża to za mało, aby dysponować potężną flotą handlową i liczyć się w globalnym eksporcie morskim. Był jednak inny atut, który mógł zapewnić nam powodzenie – siła wynalazku. Mało kto wie, że w dwudziestoleciu Polska przewyższała pod względem wniosków zgłaszanych do urzędów patentowych nawet Niemcy. Gdyby ten trend się utrzymał, całkiem możliwe, że nie tylko pierwszy komputer powstałby nad Wisłą, ale również internet byłby naszą chlubą.
Jak na ironię, świat bez Hitlera i Stalina u sterów zawisłby pomiędzy atomową katastrofą a niezbyt prawdopodobną możliwością pokojowego, choć niełatwego współistnienia narodów.
16 Sie 2011
Autor: Marcin Łukasz Makowski Źródło: Portal Wiedzy
Ludzie Stalina w brytyjskich specsłużbach
17 cze, 11:40 Ben Macintyre / Polska The Times
Szefowie brytyjskiego wywiadu nie docenili wielkiego sprytu radzieckiego dyktatora, oficjalnie sojusznika w krwawej wojnie z Niemcami, który jednak ani na chwilę nie zaprzestał szpiegowania Londynu i miał na tym polu ogromne sukcesy – pisze Ben Macintyre.
Tak się stało między innymi z ujawnieniem pełnej roli brytyjskiego oficera wywiadu Jamesa MacGibbona, który przekazywał Sowietom w czasie wojny najtajniejsze informacje dotyczące brytyjskich działań wojennych. Jak napisał w środę w „The Times” Magnus Linklater, MacGibbon przekazał Rosjanom m.in. najtajniejsze z tajnych dane o planowanym lądowaniu aliantów w Normandii, łącznie z takimi szczegółami jak rozmieszczenie wojsk przed atakiem. Z ujawnionych niedawno dokumentów rosyjskiego archiwum wynika, że na konferencji trzech przywódców – Stalina,_Churchilla i Roosevelta – w Teheranie jesienią 1943 roku poświęconej uzgodnieniu strategii wojennej sowiecki przywódca znał dokładne informacje na temat planowanej operacji „Overlord” oraz dnia jej rozpoczęcia, tzw. D-Day. A zatem Rosjanie wiedzieli o tych planach na pół roku przed rozpoczęciem operacji!
Według Magnusa Linklatera agent MacGibbon, który w sowieckich rejestrach był zarejestrowany jako agent „Dolly”, przekazywał tajemnice brytyjskie Rosjanom za pośrednictwem agentki „Nataszy”. Uważał on, że Związek Sowiecki jest tak bliskim sojusznikiem, że powinien mieć dostęp do informacji uzyskanych przez brytyjski wywiad, które ten uzyskiwał m.in. dzięki złamaniu przez polskich szyfrologów kodu Enigmy.
Co prawda Związek Radziecki był sprzymierzeńcem Wielkiej Brytanii w walce z Niemcami, ale działalność sowieckich szpiegów była zdradą, która mogła przynieść fatalne skutki: gdyby niemieccy agenci penetrujący szeregi tajnych służb ZSRR weszli w posiadanie tajnych informacji przekazywanych do Moskwy, jak choćby dokładna data lądowania w Normandii, inwazja mogła zakończyć się katastrofą.
MacGibbon, który – według Linklatera – miał być może otrzymać nawet Order Lenina za zasługi dla ZSRR, nie był jedynym brytyjskim agentem działającym na rzecz Związku_Sowieckiego. I czy naprawdę to on pierwszy przekazał Sowietom plany ataku na Normandię? Ciągle rodzą się pytania dotyczące prawdziwego przebiegu wydarzeń. Prawdopodobnie najskuteczniejszym sowieckim szpiegiem zwerbowanym przez NKWD w ogarniętej wojną Wielkiej Brytanii był Anthony Blunt z MI5. Jako pracownik kontrwywiadu miał dostęp do najważniejszych tajemnic, np. odczytów szyfrogramów powstających na niemieckiej maszynie szyfrującej Enigma, najbardziej strzeżonej tajemnicy wojennej.
Blunt przekazał KGB 1771 tajnych dokumentów, w tym również szczegółowe opisy planu lądowania w Normandii. Na trzy dni przed wyznaczoną datą rozpoczęcia operacji desantowej Blunt wręczył swojemu sowieckiemu opiekunowi Borysowi Kreszinowi dokładne dane na temat operacji „Copperhead” – planu polegającego na zatrudnieniu w Gibraltarze sobowtóra marszałka polnego Montgomery’ego, by Niemcy sądzili, że brytyjski dowódca przebywa nad Morzem Śródziemnym.
Poufne informacje napływały z Wielkiej Brytanii w takich ilościach, że Stalin zaczął podejrzewać, iż tzw. siatka szpiegowska Cambridge – najsłynniejsza grupa szpiegów brytyjskich działających na rzecz Związku_Sowieckiego – to podstawiona wtyczka, element spisku mającego na celu przekazywanie Rosjanom fałszywych informacji.
Ale tak naprawdę siatka szpiegowska Cambridge była ogromnym sukcesem radzieckich służb specjalnych. Jej członkowie zostali zwerbowani przez radziecki wywiad NKWD na uniwersytecie w Cambridge i stąd jej nazwa.
Z brytyjskich archiwów wynika, że pracowali oni dla wywiadu radzieckiego od początku II wojny światowej do początku lat 50. Członkami siatki byli: Kim Philby, Donald Maclean, Guy Burgess, wspomniany Anthony Blunt i John Cairncross. Ale nie tylko oni, bo prawdopodobnie Rosjanon udało się też zwerbować również fizyka nuklearnego Alana Nunn Maya.
Wszystko wskazuje na to, że pierwszym zwerbowanym przez agentów NKWD w Wielkiej Brytanii był Anthony Blunt, który następnie zwerbował Johna Cairncrossa i przynajmniej jeszcze jednego studenta z Cambridge Leo Longa. Zdaniem Jurija Modina, oficera NKWD, który prowadził siatkę z Cambridge, to Guy Burgess zwerbował Anthony’ego Blunta oraz innych i był głową całej siatki.
Inną skuteczną siatką radzieckich szpiegów była Grupa X, o której istnieniu dowiedziano się dopiero w latach 60., kiedy kryptolodzy odszyfrowali niektóre z tysięcy depesz przesyłanych z Moskwy do zagranicznych placówek.
Wynikało z nich m.in., że GRU – wywiad wojskowy ZSRR – zwerbował „Agenta Inteligencja”, którym – jak się okazało – był Ivor Montagu, radykalny filmowiec i sympatyk komunistów. Z jednej strony Blunt był zbyt dobry, by mu ufać, z drugiej Montagu był ciągle upominany przez radzieckich opiekunów za marne wyniki. Do Grupy X należało kilku wpływowych Brytyjczyków, jak choćby naukowiec J. B. S. Haldane. MI5 uważał, że Montagu zwerbował też Jacka Jonesa, przyszłego przywódcę związków zawodowych. Agentem był też dziennikarz o pseudonimie „Nobility”, którego tożsamości nie udało się ustalić.
Radzieccy szpiedzy nie wiedzieli – bo nie mogli – że kiedy oni przekazywali swoim opiekunom informacje o lądowaniu w Normandii, Wielka Brytania wysyłała do Kremla te same materiały, tyle że oficjalnymi kanałami.
Działalność wywiadowcza Blunta to znakomity przykład wygibasów typowych dla tej gry: szpieg zbyt dobry, by mu ufać, dopuszcza się zdrady na najwyższym szczeblu i informuje swoich przełożonym o czymś, o czym ci od dawna wiedzą.
Tłumaczenie: Lidia Rafa
Autor: Ben Macintyre Źródło: Polska The Times
Przyjaciel Adolfa Hitlera
27 cze 2011, Mariusz Surosz / Portal Wiedzy
Jako jeden z nielicznych mówił do Hitlera na „ty”. Takiego zaszczytu nie dostąpili ani Joseph Goebbels, ani Heinrich Himmler, ani Reinhard Heydrich. Oni mimo że zajmowali najwyższe stanowiska zawsze zwracali się do niego: Mój wodzu. Emil Maurice był przyjacielem Hitlera. Miłość do tej samej kobiety omal nie zakończyła tragicznie tej przyjaźni. Führer ochronił go nawet wtedy, kiedy okazało się, że jego przodkowie byli Żydami.
Poznali się na początku lat 20. w Monachium. Rozżalony wynikiem wojny Hitler wstąpił do nacjonalistycznej Niemieckiej Partii Pracy. Jego poglądy były jednoznaczne: winnymi klęski Niemiec byli Żydzi, komuniści, socjaldemokraci i liberałowie. Piął się niezwykle szybko po szczeblach kariery partyjnej. W 1921 został przywódcą partii, która w międzyczasie zmieniła nazwę na Narodowosocjalistyczną Niemiecką Partię Robotników (NSDAP).
Emil Maurice rocznik 1897, był osiem lat młodszy od Hitlera ale w pełni podzielał jego poglądy, więc i on znalazł się partii. I jak Hitler był rozgoryczony wojenną klęską.
W czasie I wojny Maurice służył w artylerii, potem wstąpił do prawicowych oddziałów Freikorpsu, złożonych z zdemobilizowanych żołnierzy. W ich szeregach walczył na Śląsku przeciwko polskim powstańcom.
Przydało się jego wojskowe doświadczenie, kiedy partia zaczęła tworzyć swoje bojówki, czyli paramilitarne Odziały Szturmowe (SA). Początkowo przeznaczone były do ochrony partii, szybko jednak przeistoczyły się w narzędzie terroru wobec przeciwników politycznych.
Hitler i jego zwolennicy byli głośni i agresywni. Kiedy dochodziło do awantur Maurice okazywał się niezwykle przydatny. Miał pewny cios, umiał walczyć i robił to skutecznie. Po jednej z bójek w monachijskiej piwiarni Hitler zaproponował Emilowi przejście na „ty”.
Razem na podryw i do więzienia
Byli niemalże nierozłączni. Maurice stał się ochroniarzem i kierowcą wodza. Ale nie tylko. Razem wybierali się czasem rozerwać. Hitler musiał przyznać, że jego kolega cieszył się większym zainteresowanie kobiet niż on. Szelmowskie spojrzenie, zawadiacki charakter i galanteria z jaką traktował kobiety działały. Maurcie potrafił uwodzić.
Emil Maurice co krok udowadniał swoje oddanie partii i jej przywódcy. Dzielnie walczył na ulicach Koburga w 1922. Organizatorzy zaprosili na obchody tzw. Dnia Niemieckiego Hitlera i jego najbliższych współpracowników. On jednak postanowił wykorzystać okazję, aby pokazać siłę partii. Do Koburga przyjechało 800 umundurowanych członków SA i orkiestra. Pomimo zakazu policji postanowili zwartą kolumną przemaszerować przez miasto. Kiedy liczący kilkaset osób tłum przeciwników jego partii rzucał w kierunku kolumny wyzwiska w rodzaju „bandyci”, „kryminaliści” doszło do regularnej bitwy. Faszyści pokazali siłę. Wobec przeciwników byli bezwzględni. Ulicami polały się litry krwi.
Dziesięć lat później Hitler zaprojektował specjalną odznakę na pamiątkę tamtych wydarzeń i wręczył uczestnikom bitwy o Koburg. Była uznawana za jedno z najbardziej prestiżowych odznaczeń. Maurice mógł ją dumnie przypiąć do munduru.
Pucz monachijski
Plan był prosty. Przejąć władzę w Bawarii, opanować miejscowe garnizony w Monachium i na czele zbuntowanych wojsk ruszyć na Berlin. Hitler liczył, że poprą go i politycy bawarscy, i ludność. Kiedy 9 listopada 1923 ruszył na czele uzbrojonego tłumu, by zająć najważniejsze urzędy drogę zagrodziła mu policja. W strzelaninie zginęło 15 bojówkarzy i trzech policjantów. Za bunt Hitler trafił do twierdzy Landsberg, a razem z nim wierny Emil Maurice i jeszcze kilku najbliższych współpracowników.
Hitler zaczął pisać Mein Kampf. Pomagali mu przy tym Rudolf Hess i Emil Maurice. Temu ostatniemu Hitler poświęcił fragment nazywając go nawet „najwierniejszym członkiem oddziałów szturmowych”.
Po kilku miesiącach mimo, że skazano go na pięć lat więzienia, Hitler był wolny. Rzucił się znów w wir polityki. Zaczął organizować nowe oddziały do ochrony partyjnych wieców i spotkań politycznych, czyli SS. Legitymacja numer 1 przypadła Hitlerowi, ta z numerem 2 przeznaczona była dla Emila Maurice. Jego kompan i wciąż kierowca wcześniej należał do elitarnego oddziału Stoßtrupp Adolf Hitler, który bezpośrednio zajmował się ochroną wodza. Członkowie Stoßtrupp stanowić mieli kadrę dla SS.
Wydawało się, że nic nie jest w stanie zakłócić przyjaźni Adolfa Hitlera i Emila Maurice.
Kochali ją obaj
Angelika Raubal była córką przyrodniej siostry Hitlera. Miała 19 lat, kiedy w 1927 została wraz z matką zaproszona na zjazd NSDAP do Norymbergii. Hitler pomagał siostrze finansowo od chwili, gdy po śmierci męża została z trójką dzieci. Angelika, którą nazywano Geli, nie chciała wracać do rodzinnego Linzu. Pozostała na kilka tygodni u stryja Adolfa w Monachium. Jesienią poprosiła go, aby jej pomógł, bo chce studiować medycynę w stolicy Bawarii. Na wykładach nie pojawiała się zbyt często. Chciała być w Monachium, bo zakochała się w kierowcy stryja. Ze wzajemnością. Zakochana para postanowiła w tajemnicy się zaręczyć.
Adolf Hitler rozpieszczał siostrzenicę. Zabierał ją na przyjęcia, do teatru, na wycieczki i pikniki. Wódz uwielbiał, kiedy przy jego boku była siostrzenica.
Pod koniec 1927 – po weselnym przyjęciu Rudolfa Hessa, Hitler niespodziewanie zapytał swojego przyjaciela, kiedy on ma zamiar się ożenić, przecież ma już 30 lat i czas, aby przestał być kawalerem. Maurice odważył się i wyznał Hitlerowi, że kocha Geli i że są zaręczeni i oficjalnie poprosił o rękę siostrzenicy.
Emil spodziewał się akceptacji, zamiast tego przeżył wybuch wściekłości Hitlera. Wódz krzyczał, że go zawiódł, że Geli jest zbyt młoda i ma czas na zamęście. Następnego dnia w mieszkaniu Hitlera znów doszło do awantury. Geli i Emil wysłuchali histerycznej tyrady zarzutów. Hitler w pewnym momencie groził nawet pistoletem przyjacielowi. W końcu postawił warunki, że skoro zakochani nie chcą się rozstać, to narzeczeństwo potrwa dwa lata, a w tym czasie mogą się spotykać tylko w miejscach publicznych.
Kilka tygodni później Emila spotkała kolejna niemiła niespodzianka. Z dnia na dzień Hitler zwolnił go z funkcji kierowcy. Tym razem Maurice nie przyjął pokornie decyzji wodza. Pozwał go do sądu o odszkodowanie w wysokości 800 marek za pozbawienie pracy i sprawę wygrał.
Maurice został usunięty z SS. Hitler obawiając się, że były przyjaciel może zdradzić tajemnice partyjne przeprowadził śledztwo. Dowiedział się, że pradziadek Maurice’a był Żydem. Prawdopodobnie tą wiedzą, chciał zapewnić sobie jego milczenie.
Geli przeprowadziła się do mieszkania Hitlera. Stryj zafundował jej złotą klatkę. Miała wszystko. Prawdopodobnie uczucie jaką darzył ją Hitler miało charakter platoniczny – tak twierdzi znawczyni tematu, austriacka publicystka Anna Maria Sigmund. Wódz w tym czasie romansował już z młodszą o dwa lata od Geli Ewą Braun.
Maurice poddał się, nie walczył o ukochaną. A ona pewnego dnia, kiedy Hitler zakazał jej wyjazdu do Wiednia, pod nieobecność stryja popełniła samobójstwo. Miała wtedy 23 lata.
I znów przyjaciele
Maurice i Hitler nie widzieli się przez pięć lat. W styczniu 1933 były kierowca pojawił się w kancelarii kanclerza Rzeszy prosząc o audiencję. Czuł, że zagraża mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Od momentu, kiedy Adolf Hitler przejął pełnię władzy w Niemczech rozpoczęła się czystka. Kierowali nią Himmler i Heydrich, a Maurice uznawany był przez nich za wroga, za to że wytoczył Hitlerowi proces.
Wódz zareagował serdecznie. Pamiętał o starym druhu. Wspaniałomyślnie wybaczył mu to, że zakochał się w jego siostrzenicy. Załatwił przywrócenie członkostwa w SS i awans. Wdzięczny Maurice odpłacił Hitlerowi rok później, tak jak najlepiej umiał. Wziął udział w „nocy długich noży”.
Oddziały SA, którymi dowodził Ernst Röhm liczyły ponad 3 mln członków i stanowiły realną siłę. Röhma bali się przedsiębiorcy, bo nie krył się ze swoimi socjalistycznymi poglądami. Obawiali się jego dowódcy armii, która na mocy postanowień wersalskich mogła liczyć tylko 100 tys. żołnierzy. Hitler widział w SA siłę, która jest w stanie dokonać zamachu stanu i pozbawić go władzy.
W nocy z 29 na 30 czerwca rozpoczęła się rzeź. Oficjalnie podano, że zabito 77 członków SA, którzy przygotowywali zamach stanu. Ofiar było o wiele więcej, szacunki mówią, że nawet i 400. Emil Maurice brał aktywny udział w mordach.
W 1935 Maurice postanowił się ożenić. Wybranką jego serca była Hedwig Ploetz. Zgodnie z przepisami dotyczącymi członków SS miał obowiązek przedstawić dokumenty świadczące o czystości rasowej swojej i żony. Heinrich Himmler, kiedy dowiedział się, że przodkowie Emila Maurice byli Żydami chciał pozbyć się go z SS. W obronie stanął jednak Adolf Hitler. Führer osobiście poświadczył aryjskość przyjaciela i Himmler musiał ustąpić.
Maurice nie zrobił kariery w SS. Na to nie pozwolił mu Himmler. Zajmował mniej ważne stanowiska w SS. Służył m.in. w Luftwaffe i był posłem do Reichstagu. Po wojnie skazany został na cztery lata pracy przymusowej przez sąd denazyfikacyjny. Zmarł w 1972 w Monachium.
Autor: Mariusz Surosz Źródło: Portal Wiedzy
Prawa autorskie zamieszczonych na stronie materiałów (teksty, fotografie, grafiki i wszelkie inne) należą do ich właścicieli.
|
|
|
TO CZEGO POTRAFI DOKONAĆ INNY CZŁOWIEK - POTRAFIĘ DOKONAĆ I JA |
"Obcując z potworami, uważaj abyś nie stał się jednym z nich, bo kiedy patrzysz w otchłań, otchłań może patrzeć w ciebie" – Dante Alighieri (1265-1321)
"Ludzie nie mają pojęcia o sile oddziaływania na innych, nie tylko fizycznego, ale duchowego... możesz kogoś powalić na ziemię waląc go pięścią, ale siłą umysłu można unicestwić..." - Graham Masterton (Wizerunek zła)
"Imagination is more important then knowledge"
- A. Einstein (1879-1955) |
|