Robert.Tosik@ymail.com
Robert Tosik
Galeria
Galeria kick-boxing | prasa
cIEkaWOsTki
WARSZAWA | Miasto Feniksa - Semper Invicta
P R A G A zone
P R A G A best foto
nOwa & sTara WAWA
WALKA Z WROGAMI | 2WŚ | Niemcy | UPA | Snajperzy
DRUGA STRONA POWSTANIA WARSZAWSKIEGO | INNE SPOJRZENIE
POLSCY BOHATERZY podczas II Wojny Światowej | A gdyby...
Wojna Polsko-Ruska 1919-1920 | 2-ch Amerykanów | Polska-Ukraina
Stratfor | SEKCJA45.
HOŁD PRUSKI
HOŁD RUSKI
POCZĄTEK KOŃCA
Zawissius Niger
Blumer - polski pirat
POLACY | Gladiatorzy BOKSU
Niedźwiedzie - Żołnierze
MIXXXX zone
ROCZNIK STRATEGICZNY
SIN CITY
Star Wars
Indiana Jones
III Wojna Światowa - nowy porządek
Foto - duży format


DRUGA STRONA POWSTANIA WARSZAWSKIEGO | INNE SPOJRZENIE

DRUGA STRONA POWSTANIA WARSZAWSKIEGO
Mój Warszawski Szał
Gazeta Wyborcza - 23/08/2004
Włodzimierz Nowak, Angelika Kuźniak


... o, tu mam pamiątkę z Warszawy - staruszek podnosi brodę, naciąga skórę jak przy goleniu. Na pomarszczonej szyi cienka blizna - nóż? - chyba bagnet. 60 lat sobie powtarzam: był nie dość ostry. Polak chciał mi poderżnąć gardło. Widziałem tylko jego oczy i błysk na hełmie. W Warszawie stoczyłem 19 walk na noże i bagnety. W piwnicach. Piwnice to była druga Warszawa. Kiedy walczysz w piwnicy, jest cicho, nic nie widzisz. Byłem szybszy. Zabiłem tego Polaka. Warszawa to moje najstraszniejsze przeżycia
 
Lato 1944. W gospodzie jedzą zupę fasolową, Mathi Schenk z Peterem, kolegą z wojska. Obaj w mundurach Wehrmachtu. Urwali się z koszar na miasto. Gadają o tym durniu Felsie i że wczoraj jakimś chłopakom znowu udało się zwiać z wojska. Mathi nie może uciekać, bo gestapo zagroziło, że wezmą jego ojca na front wschodni. Jest najmłodszy w 46. Brygadzie Szturmowej, wołają na niego Bubi. Niedawno skończył 18 lat. Stacjonują pod Bonn. Do brygady wzięli ich podstępem. Najpierw szukali chętnych do SS, potem ochotników do nowej brygady szturmowej. Nikt się nie zgłosił. To ogłosili, że potrzebują szoferów ciężarówek. Chłopacy się pchali. Każdy chciał pojeździć. Mathi był szczęśliwy, że się dostał. Dali im nowe mundury, okulary ochronne i przywieźli pod Bonn. Tu przywitał ich porucznik Fels: - Bezczelne świnie, co się tak wystroiliście jak cyrkowcy, zdjąć te okulary!
O ciężarówkach nie było już mowy.
 
Oberżysta podkręca radio. Mówią o Fuehrerze, że był zamach, że chyba nie żyje. W gospodzie robi się cicho. Po ulicy jeżdżą żołnierze na motocyklach. Słychać rozkazy. Nagle sala pustoszeje. Jedzenie zostaje. Nikt nie płaci. Oberżysta chowa się za ladę. Mathi z kumplem uciekają tylnymi drzwiami.
W koszarach zamieszanie, wyją syreny. - Czy Hitler nie żyje? - pyta jakiś żołnierz.
- Zamknąć mordy! Nawet jeśli zostaliśmy całkiem sami, pozostaniemy wierni naszemu Fuehrerowi. Kto się zawaha, będzie rozstrzelany! - wrzeszczy Fels. Ustawia warty wokół koszar, a żołnierze się podśmiewają, że przecież jeszcze broni nie mają.
 
Karabiny i granaty dostali po kilku dniach. Gotowość. Grała orkiestra. Pomaszerowali na dworzec. Byli pewni, że jadą do Francji. Cieszyli się, bo tam łatwiej zwiać. Prowiant na dwa dni i pełno czerwonego wina w 20-litrowych kanach. Wagony otwarte, na podłodze siano. Wygodnie. Piją, śpiewają. Grają w karty. Ludzie na polach machają. Na postoju posłali Bubiego na tył pociągu, żeby załatwił następne 20 l wina. Pociąg był długi, kiedy ruszył, Bubi nie zdążył do swojego wagonu. Noc przesiedział na schodku między wagonami. Dlatego, jak o świcie wjechali między małe wioski, tylko on był trzeźwy. Od razu pomyślał, że to Polska, bo płasko, chaty pod strzechą. Znów zaczęło się picie. Było gorąco, 1 sierpnia. Leżeli na sianie i wsłuchiwali się w stukot kół. Nagle zobaczył, jak drewno z desek wagonu dziwnie odpryskuje. Krzyki, krew. - Ktoś do nas strzela! Pociąg zaczął się cofać. Ranni umierali, pijani się budzili. - Cholera, na ruski front nas wywieźli. Nawet dowódca kompanii się zataczał; był niezdolny do walki. Jakieś dzieci prosiły o chleb. Przez pola biegł żołnierz; miał podarty mundur, twarz umazaną krwią. - W Warszawie wybuchło powstanie! - krzyczał!

W "Bąkowie"
Lato 2004. 1200 km z Warszawy do Buellingen, małej belgijskiej wioski przy granicy z Niemcami (po jednej stronie ulicy knajpa belgijska, po drugiej niemiecka). Okolica malownicza, wiatraki-elektrownie. Mathias Schenk mieszka w chatce po przodkach z żoną i najmłodszym synem. Chata kryta strzechą. Dziadkowie nazwali to miejsce "Bąkowem" od roju bąków, które gnieździły się w starym dębie.
Nad kominkiem Matka Boska Częstochowska. Dar od polskich chłopów z Ochodzy, którzy w 1945 roku uratowali Mathiasowi życie.
 
Pojechaliśmy do "Bąkowa", żeby wysłuchać relacji z Powstania Warszawskiego. Relacji drugiej strony. Opowiada 78-letni Belg Mathias Schenk, wtedy 18-letni Sturmpionier, (saper szturmowy - torował drogę esesmanom). Jego pociąg był ostatnim, który 1 sierpnia wjechał do powstańczej Warszawy.
- Tego się nie da tak opowiedzieć... - krzywi się staruszek. - Jak się pali ciała, to one się poruszają. Słychać odgłosy, jakby jęki. Wtedy myślałem, że oni naprawdę jeszcze żyją. I te muchy, robaki. Ilu ludzi zostało zabitych w Warszawie? Chyba ze 350 tys. Tak?
 
Ordynans kapitana
- Od dziecka chciałem zostać weterynarzem. Mieliśmy gospodarstwo. Kiedy w 1940 roku niemieckie wojsko pojawiło się w naszej wiosce, miałem 14 lat. (Region Eupen-Malmedy to dzisiaj Belgia niemieckojęzyczna. Jako teren przygraniczny przechodził z rąk do rąk, w 1919 roku został przyznany Belgii traktatem wersalskim. Hitler po zajęciu Belgii traktował te tereny jak część Rzeszy). Niektórzy sąsiedzi zaczęli się witać "Heil Hitler!". U nas mówiło się po staremu "Guten Tag". Patrzyli na nas jak na zdrajców, bo nie wywiesiliśmy w oknach swastyk. Naziści pytali ojca, dlaczego nie jestem w Hitlerjugend. Przesłuchiwali rodziców, bo dwaj moi bracia uciekli w głąb Belgii. Było gestapo, mnie też pytali o braci. Trzeci brat ukrywał się w okolicy. Złapali go. Wrócił z frontu rosyjskiego ciężko ranny.
 
Najlepszym moim przyjacielem był kuzyn Daniel, uzdolniony majsterkowicz. Zrobił nawet potajemnie radio. Skrzynka odbierała tylko BBC. Na słuchaniu audycji przyłapali nas ojcowie. Dali lanie i rozbili skrzynkę.
Daniela powołali do Wehrmachtu. Został radiotelegrafistą; poległ na Krymie.
Od dziecka znałem drogę przez zieloną granicę. Pomagaliśmy uciekać do Belgii Żydom z Niemiec, szmuglowaliśmy jedzenie. Ostatni raz szedłem przez nią na Wielkanoc 1944, już w niemieckim mundurze. Złapali mnie, ale miałem szczęście, bo służbę pełnił pan Furt, szewc z Losheim. Przed wojną szył nam buty. Pozwolił uciec.
 
Wezwanie do obowiązkowej pracy dla Rzeszy dostałem w październiku 1943 roku. Pierwsze Boże Narodzenie poza domem. Przepustek nie było. W dwudziestu przeskoczyliśmy płot i poszliśmy na pasterkę. Za karę musieliśmy opróżniać latryny, biegać po kupie gnoju i śpiewać kolędy.
 
Pół roku później wzięli mnie do wojska; specjalność saper. Część chłopaków zwiała. Ja nie mogłem, bo moja rodzina była już na cenzurowanym i grozili, że wyślą ojca na front wschodni. Na szkoleniu saperskim nie cierpiałem ćwiczeń wodniackich. Pływać się nie nauczyłem, bo kapitan wziął mnie na ordynansa.
Kombinowałem jak mogłem, żeby wyrwać się na parę dni do domu. Kiedy szef kompanii zapytał, kto ma w domu dość kur, żeby przywieźć sto jaj na śniadanie wielkanocne, skłamałem i dostałem cztery dni urlopu. Zbierałem jaja po sąsiadach. W wiosce złapali akurat rosyjskiego jeńca, który uciekł z obozu. Pędzili go bosego ulicą, ludzie go okładali. Wtedy obowiązywała już instrukcja, jak traktować podludzi. Moja mama dała nieszczęśnikowi parę butów i masło. Sąsiedzi donieśli i nie dostaliśmy kartek na buty i masło.
 
Kiedy wracałem do wojska, matka dała mi różaniec z czarnych paciorków.
Gdzie byliście, świnie?!
 
- Wkraczaliśmy do Warszawy po kocich łbach. Polacy strzelali, ale nie było ich widać. Na domach białe flagi. Skoczyłem przez wybite okno. Na schodach leżeli mężczyzna i kobieta zabici strzałem w czoło.
Szturmowaliśmy kolejne domy, wszędzie cywile, kobiety, dzieci. Wszyscy z dziurą w głowie. Dotarliśmy do koszar SS. Druga kompania, która przyjechała ciężarówkami, źle skręciła i trafiła wprost pod polskie pozycje. Kilka ciężarówek płonęło, żołnierze uciekali. Wielu biegło pod lufy Polaków. Sierżant upadł kilka metrów ode mnie.
Następnego dnia mieliśmy zdobyć jakąś drogę. Szliśmy przez ogródki działkowe. Nasz dowódca porucznik Fels gnał nas na przód. Trzeba było wysadzić drzwi domu, z którego strzelali najbardziej. Wrzuciliśmy granaty i wskoczyliśmy do środka. Otoczyli nas Polacy, krótka walka na noże i ucieczka w krzaki. Czterech z naszego wagonu zginęło. Fels znowu gnał nas do ataku, ale Polacy siedzieli dobrze ukryci. Nie mogliśmy się wycofać, bo z tyłu też strzelali. Całą noc siedzieliśmy w ogródkach jak spłoszone zwierzęta. Chciało mi się pić. Znalazłem pomidory. Polacy ciągle nas ostrzeliwali. Następnego dnia pod wieczór przyszła na pomoc piechota, ale nie posunęliśmy się naprzód. Potem nadciągnął oddział SS. Dziwnie wyglądali, nie nosili dystynkcji, cuchnęli wódką. Zaatakowali z marszu, "Hurraa!" i ginęli tuzinami. Ich dowódca w czarnym skórzanym płaszczu szalał z tyłu, pędząc następnych do ataku. Przyjechał czołg. Pobiegliśmy za nim z esesmanami. Kilka metrów przed budynkami czołg został trafiony. Wybuchł, czapka żołnierza poleciała wysoko w powietrze. Znowu uciekliśmy. Drugi czołg wahał się. My osłanialiśmy przód, a esesmani wypędzali z okolicznych domów cywilów i obstawiali nimi czołg, kazali siadać na pancerzu. Pierwszy raz widziałem coś takiego. Pędzili Polkę w długim płaszczu; tuliła małą dziewczynkę. Ludzie ściśnięci na czołgu pomagali jej wejść. Ktoś wziął dziewczynkę. Kiedy oddawał ją matce, czołg ruszył. Mała wysunęła się matce z rąk. Spadła pod gąsienice. Kobieta krzyczała. Jeden z esesmanów skrzywił się i strzelił jej w głowę. Pojechali dalej. Tych, co próbowali uciekać, esesmani zabijali.
Atak się udał. Polacy cofali się. Biegliśmy za nimi. Za nami z piwnic wychodzili ludzie z podniesionymi rękami. "Niś partizani!" (nie jesteśmy partyzantami), krzyczeli. Nie widziałem, co się tam dzieje, bo ostrzeliwaliśmy się z Polakami, ale słyszałem, jak ten esesman w skórzanym płaszczu krzyczał do swoich ludzi, żeby zabijali wszystkich. Kobiety i dzieci też.
 
Wpadliśmy za Polakami do jakiegoś domu. Było nas trzech. My na parterze, Polacy atakowali z pięter i piwnicy. Całą noc paliliśmy w pokoju różne sprzęty, żeby trochę widzieć. Co chwila walczyliśmy na bagnety. O świcie zobaczyłem, że zostaliśmy we dwóch, trzeci kolega leżał z poderżniętym gardłem. W każdym pokoju były ciała. Z dachu domu naprzeciwko strzelał snajper. Trafiliśmy go, zwalił się i zahaczył nogą o belki. Wisiał z głową w dół. Żył jeszcze długo.
 
Kiedy wracaliśmy, na ulicach leżały ciała Polaków. Nie było miejsca, trzeba było iść po zwłokach; w tej gorączce szybko się rozkładały. Słońce zasłaniał kurz i gęsty dym. Mnóstwo robaków i much. Byliśmy usmarowani krwią, mundury się lepiły. Przywitał nas porucznik Fels, głupi fanatyk: "Gdzie byliście, bezczelne świnie?!". Chwalił SS za dobrą robotę. Nic nie mogłem zjeść, wymiotowaliśmy.
Mówiliśmy o nim "rzeźnik".
 
W koszarach Bubi usłyszał, że ten wielki esesman w czarnym płaszczu to Oskar Dirlewanger, a jego ludzie to kryminaliści wyciągnięci z więzień. Więcej o "towarzyszach broni" dowiedział się dopiero po wojnie.
W 1940 roku za zgodą Himmlera Dirlewanger powyciągał z więzień kłusowników, bo "posiadali zadziwiającą sprawność strzelecką" i umieli robić pułapki. Sam Dirlewanger, doktor nauk politycznych, od 1923 roku członek NSDAP, też już siedział w więzieniu. Za napastowanie nieletnich.
 
Szkolili się w obozie Oranienburgu. Wsławili się okrutnymi pacyfikacjami na Lubelszczyźnie i Białorusi. Straty jednostki uzupełniano nowymi kryminalistami, często z wyrokami śmierci, i esesmanami z karnych jednostek. Latem 1944 awansowali do brygady. 5 sierpnia Himmler rzucił ich do tłumienia Powstania w Warszawie. SS-Sturmbrigade "Dirlewanger" atakowała od strony Wolskiej i Towarowej, pacyfikowała Starówkę, Powiśle, Górny Czerniaków i Śródmieście. Za tłumienie Powstania już w połowie sierpnia Dirlewanger dostał awans na SS-Oberfuehrera, a pod koniec września odznaczono go Krzyżem Rycerskim Orderu Żelaznego Krzyża.
- Wtedy w piwnicach Warszawy mówiliśmy o nim "rzeźnik". Ale po cichu, bo u Dirlewangera droga na sznur była krótka. Miał zwyczaj wieszania co czwartek, Polaków albo swoich, za byle co. Często sam odkopywał wieszanym stołki.
 
W restauracji stary Schenk siada w kącie, zawsze plecami do ściany.
- Głupi zwyczaj - uśmiecha się - też pamiątka z Powstania.
- Po paru dniach walk zostaliśmy przydzieleni do Dirlewangera, po trzech saperów szturmowych na każdy pluton SS. Mieliśmy torować esesmanom drogę, wysadzać przeszkody i drzwi. Wskakiwaliśmy do domów i wypędzaliśmy z nich ludzi. Podlegaliśmy Felsowi, ale w walce wykonywaliśmy rozkazy dirlewangerowców.
Zawsze na przodzie. Podbiec, założyć ładunek i po detonacji wskoczyć do budynku. Za nami szła horda Dirlewangera. Wyglądali jak lumpy; mundury brudne, podarte, nie wszyscy mieli broń, brali zabitym. Rano dostawali wódkę. My, saperzy, też. Piło się na pusty żołądek, przed atakiem się nie je. Jak trafią w pusty brzuch, to się może wyliżesz, jak w pełny, to zdychasz w bólach.
 
Dirlewanger szedł z tyłu, czasem jechał w czołgu, zawsze dobrze osłaniany. Pędził swoich. Tym, którzy się ociągali, strzelał w plecy.
 
Pielęgniarka z małą białą flagą
- Do zwykłych drzwi od kamienic i domów wystarczył duży łom. Pod te mocniejsze podkładaliśmy ładunek wybuchowy albo wiązankę z trzech granatów. Ciężkie podwójne drzwi Pałacu Biskupiego wyleciały w dwie strony. W środku wszystko było purpurowe. W jadalni stało jedzenie na stole. Jeszcze ciepłe. Nie spróbowaliśmy, baliśmy się, że zatrute.
 
Trzeba wiedzieć, gdzie podłożyć ładunek. Z boku, na środku. To zależy od tego, w którą stronę mają wylecieć drzwi. I wszystko jak najciszej, bo Polacy za drzwiami słuchali i strzelali. Więc jak się zakładało ładunek z lewej albo na środku, to się najpierw skrobało drzwi z prawej strony, żeby zmylić Polaków.
 
Podkładałem ładunek pod duże drzwi, gdzieś na Starym Mieście. Usłyszeliśmy ze środka: "Nicht schießen! Nicht schießen!" (Nie strzelać). W drzwiach stanęła pielęgniarka z małą białą flagą. Weszliśmy do środka z nastawionymi bagnetami. Ogromna hala z łóżkami i materacami na podłodze. Wszędzie ranni. Oprócz Polaków leżeli tam ciężko ranni Niemcy. Prosili, żeby nie zabijać Polaków. Polski oficer, lekarz i 15 polskich sióstr Czerwonego Krzyża oddało nam lazaret. Ale za nami biegli już dirlewangerowcy. Zdążyłem wepchnąć jedną z sióstr za drzwi i zakluczyć. Słyszałem po wojnie, że przeżyła. Esesmani rozstrzelali wszystkich rannych. Rozwalali im głowy kolbami. Niemieccy ranni krzyczeli i płakali. Potem dirlewangerowcy rzucili się na siostry, zdzierali z nich ubrania. Nas wypędzili na wartę. Słychać było krzyki kobiet. Wieczorem na Adolf Hitler Platz był wrzask jak na walkach bokserskich. Wdrapaliśmy się z kolegą po gruzach, żeby zobaczyć, co się dzieje. Żołnierze wszystkich formacji: Wehrmacht, SS, kozacy od Kamińskiego, chłopcy z Hitlerjugend; gwizdy, nawoływania. Dirlewanger stał ze swoimi ludźmi i się śmiał. Przez plac pędzili pielęgniarki z tego lazaretu, nagie, z rękami na głowie. Po nogach ciekła im krew. Za nimi ciągnęli lekarza z pętlą na szyi. Miał na sobie kawałek szmaty, czerwonej, może od krwi, i kolczastą koronę na głowie. Szli pod szubienicę, na której kołysało się już kilka ciał. Kiedy wieszali jedną z sióstr, Dirlewanger odkopnął jej cegły spod nóg. Nie mogłem na to patrzeć. Pobiegliśmy z kolegą do kwatery, ale na ulicach kozacy Kamińskiego pędzili cywilów. Mówiliśmy na nich Hiwis - od Hilfswillige (ochotnicy, chętni do pomocy). Obok upadła Polka w ciąży. Jeden z Hiwis zawrócił i zdzielił ją pejczem. Próbowała uciekać na czworaka. Stratowali ją końmi.
Polacy śpiewali coś skocznego
 
- Spaliśmy w piwnicach. Na kwaterze między kolejnymi szturmami piło się dużo wódki, gadało. "Może jutro mnie postrzelą - mówiliśmy - i wrócę do domu".
Mieliśmy koszmary, krzyczałem przez sen. Wtedy towarzysze cucili mnie zimną wodą. "Bubi, du hast den Warschaukoller" (Bubi, masz warszawski szał) - mówili.
 
Spaliśmy w ubraniach, ciągle alarmy; "Raus! Raus!" - wrzeszczał Fels. Nieraz gdzieś przez ścianę słychać było Polaków. Raz nawet śpiewali coś skocznego. Czasem sobie popłakałem. Bo jak szturmujesz, to strachu nie ma, ale na kwaterze się trzęsiesz. Piliśmy.
 
Komando wniebowstąpienia
- Wysadziliśmy mur, który zasłaniał duże podwórze. SS chciało szturmować budynki naprzeciwko. Kiedy kolega walił łomem w drzwi, zobaczyłem po lewej Polaka. Pociągnąłem kolegów w dziurę w ścianie, ale obaj już dostali. Jeden cały magazynek, drugi w płuco, kula odbiła się od nieśmiertelnika. Kiedy oddychał, z ust wypływała krew. Dziurę w płucach zatkałem mu ziemią. Leżałem z martwym i rannym, przycisnąłem się do muru, modliłem się. Kolega zajęczał, Polacy rzucili granaty. Jeden odrzuciłem, drugi poturlał się za daleko. Byłem czerwony od krwi i kawałków mięsa. Po południu czterech z Wehrmachtu przybiegło z noszami. Udało nam się przejść, ale ranny kolega dostał trzy strzały i zmarł. Nie mogłem wydobyć z siebie słowa, miałem dreszcze i ciągle wymiotowałem. Major dał mi dzień odpoczynku, więc widziałem, jak grzebali kolegów. Ściągnęli im buty, wrzucili do wykopu z innymi zabitymi. Posypali wapnem. Polscy cywile musieli robić to wszystko.
 
Koledzy ginęli, przydzielali mi nowych. Miałem głupie szczęście, może przez to, że kiedy Fels gnał mnie do akcji, życzył, żebym "zdechł jak pies" (Schenk się śmieje). Chyba mnie nie lubił. Naszą grupę saperów szturmowych nazywaliśmy wtedy Himmelfahrtskommando (komando wniebowstąpienia), bo zawsze szliśmy na przodzie, a Polacy nie wiadomo gdzie, nie wiadomo, skąd strzelą. Kulka świśnie i lecisz do nieba. Szybko się jednak uczyliśmy od sprytnych Polaków, jak się kryć. Potrafili strzelać spod lekko uniesionej dachówki. Wielu walczyło w niemieckich mundurach i bardzo dobrze mówiło po niemiecku. Nie mogliśmy nosić naszych stalowych hełmów, bo Polacy je nosili. Baliśmy się, że zaczniemy strzelać do swoich.
 
Na początku kiepsko strzelałem. Karali mnie za brak celności. Nie umiałem przymknąć lewego oka. Podejrzewali, że symuluję. Wysłali do lekarza. Kazał strzelać z drugiej strony. Zostałem strzelcem lewoocznym. Odwrotna pozycja przydawała się w walkach ulicznych.
 
Kiedyś w walce wręcz Polak wyszarpnął nowemu koledze karabin. Przybiegł Fels z esesmanami, kazał chłopakowi go odzyskać. Ten drżał jak osika. Ale Fels chwycił pistolet i pognał chłopaka za Polakami. Chłopak zaraz wrócił bardzo poraniony nożem; krwawił i krzyczał.
 
Znów zostałem sam. Moi towarzysze z grupy uderzeniowej byli ciężko ranni od noża i bagnetu. Był 6 sierpnia. Od tego momentu daty mi się zacierają. Tylko najcięższe walki mogę podać w jakiejś kolejności, ale bez dat. Pamiętam, że 14 sierpnia dostałem kartkę od pastora z Manderfeld, ostatnią wiadomość z domu. 15 września patrzyłem na drugi brzeg Wisły. Zobaczyłem rosyjski czołg. Potem drugi, trzeci. Podjechały do brzegu. U nas wybuchła panika. Rosjanie musieli doskonale widzieć nasze pozycje, nie strzelali. Czołgi znikły między domami.
Coś gorącego.
 
- Leżałem w pokoju na trzecim piętrze. Oficer SS rozkazał nam utrzymać dom. Całe mieszkanie było wysypane grubą warstwą piasku. Dobry pomysł, podziwiałem mieszkańców. Też bym tak zrobił. Musieli się napracować. Piach chronił je przed ogniem. "Po wojnie tylko go usuną", myślałem. Przez okno rzucałem w kierunku sąsiedniego kina zapalające butelki z benzyną. Dom obrzucony takimi butelkami stawał zwykle w płomieniach. Myślałem, że wykurzyliśmy Polaków, ale oni ciągle strzelali i rzucali granaty. W kurzu kolejnego wybuchu zacząłem zbiegać po schodach. Kiedy mijałem okno na klatce, poczułem ból jak od uderzenia pejczem i coś gorącego. Twarz i ręce we krwi. Czułem, że jestem ciężko ranny. Koledzy też. Zdarli mi spodnie i zaczęli kulać ze śmiechu. Na pośladku miałem małą szramę. Kula trafiła w manierkę z kawą.
Gefreiter Bubi w gazecie
Chyba jakoś wtedy awansowali Bubiego na Gefreitera (kaprala). Awans był automatyczny po 15 walkach wręcz. Każdą walkę wpisywali do książeczki wojskowej. Nawet Fels bąknął coś o dzielności Schenka. Tym bardziej że we frontowym "Das Weichselblatt" ("Wiślanej Gazecie") napisali, że Gefreiter Schenk uwolnił niemieckich jeńców.
- To był czysty przypadek. Po prostu wysadzałem kolejne drzwi. Zakładam ładunek i słyszę: "Nicht schießen!". Biała flaga w oknie. Drzwi się otworzyły i wyszło 30 niemieckich żołnierzy. Płakali z radości, wycałowali mnie. Mówili, że Polacy, którzy wzięli ich do niewoli, traktowali ich dobrze.
 
Za Warszawę Bubi dostał Krzyż Żelazny drugiej klasy.
Żona śpi długo, ja próbuję ich policzyć
- Czasem pokazują na filmach jakieś sceny z Powstania, ale tam nie ma nic, co ja widziałem. Nikomu jeszcze tak dokładnie nie opowiadałem. Tak o wszystko pytacie. Macie prawo. Ale wszystko się znowu budzi. Wtedy nie mieliśmy pojęcia, że ci zabici nigdy nie umrą, że będą zawsze obok. Wszystko działo się tak szybko. Krzyki, strzały. Pojedyncze twarze. Jakoś bardzo mocno się uczepiły mojej pamięci.
(Schenk chowa twarz w dłoniach).
 
- Wysadziliśmy drzwi, chyba do szkoły. Dzieci stały w holu i na schodach. Dużo dzieci. Rączki w górze. Patrzyliśmy na nie kilka chwil, zanim wpadł Dirlewanger. Kazał zabić. Rozstrzelali je, a potem po nich chodzili i rozbijali główki kolbami. Krew ciekła po tych schodach. Tam w pobliżu jest teraz tablica, że zginęło 350 dzieci. Myślę, że było ich więcej, z 500.
 
Albo ta Polka (Schenk nie pamięta, jaka to była akcja). Za każdym razem, kiedy szturmowaliśmy piwnicę, a były w niej kobiety, dirlewangerowcy je gwałcili. Często kilku tą samą, szybko, nie wypuszczając broni z rąk. Wtedy, po jakiejś walce wręcz, trząsłem się pod ścianą, nie mogłem się uspokoić; wpadli ludzie Dirlewangera. Jeden wziął kobietę. Była ładna, młoda. Nie krzyczała. Gwałcił ją, przyciskając mocno jej głowę do stołu. W drugiej ręce miał bagnet. Najpierw rozciął jej bluzkę. Potem jedno cięcie, od brzucha po szyję. Krew chlusnęła. Czy wiecie, jak szybko zastyga krew w sierpniu...?
 
Jest też to małe dziecko w rękach Dirlewangera. Wyrwał je kobiecie, która stała w tłumie na ulicy. Podniósł wysoko i wrzucił do ognia. Potem zastrzelił matkę.
 
A tamta dziewuszka, która wyszła nagle z piwnicy, była chuda i niewysoka, jakieś 12 lat. Ubranko podarte, włosy rozczochrane. Z jednej strony my, z drugiej Polacy. Stała pod ścianą, nie wiedziała, gdzie uciec. Podniosła rączki, powiedziała: "Niś partizani". Machnąłem do niej, żeby się nie bała, żeby podeszła. Szła z rączkami do góry. W jednej coś ściskała. Była już blisko, padł strzał, główka jej odskoczyła. Z ręki wypadł kawałek chleba. Wieczorem podszedł do mnie plutonowy, był z Berlina. "Czyż to nie był mistrzowski strzał?" - uśmiechnął się z dumą.
Często przychodziły do nas dzieci. Nie mogły znaleźć rodziców. Chciały chleba. Mały Polak przynosił nam jedzenie na wartę. Chyba nie był jeńcem. Nie wiem. Miałem wtedy wartę w fabryce tekstyliów w piwnicy. Nie mówił po niemiecku, ale potrafiliśmy porozumiewać się gestami. Jak miałem, dawałem mu papierosy. Przechodził esesman. Kiwnął na niego, mały poszedł za nim. Usłyszałem strzał. Pobiegłem, chłopiec leżał martwy na schodach. Esesman skierował pistolet na mnie. Patrzył długo, ale odszedł. Tak było w Warszawie.
Naszą maskotką był kaleki chłopiec, też ze 12 lat. Stracił nogę, ale potrafił bardzo szybko skakać na drugiej. Był z tego bardzo dumny. Zawsze skakał wokół żołnierzy, w tą i z powrotem. Mówiliśmy, że to na szczęście. Trochę pomagał. Któregoś dnia zawołali go esesmani. Skoczył do nich chętnie. Śmiali się, kazali mu skakać w stronę drzew. Widziałem z daleka, jak wsuwają mu dwa granaty do torby. Nie zauważył. Skakał, a oni się śmiali: "Schneller, schneller!" (szybciej, szybciej). Wyleciał w powietrze.
 
Zwykle budzę się bardzo wcześnie, moja żona śpi długo. Czasem w półśnie widzę przed sobą zabitych. Czasem próbuję liczyć tych, których sam zabiłem. Nie mogę policzyć.
Kara za niebieskie gatki
 
- Wody w Warszawie było bardzo mało. W punkcie opatrunkowym stała wanna, do której dolewano świeżej wody. Kiedyś do niej wskoczyłem. Wielu tam wskakiwało. Znajomy sanitariusz powiedział, że w opuszczonej piwnicy jest dużo bielizny. Była niebieska, nieregulaminowa. Swoje wojskowe lumpy wyrzuciłem. Potem za te niebieskie cywilne gatki dostałem od sierżanta tydzień kompanii karnej. Musiałem nosić miny nad Wisłą.
Drugą karną wartę dostałem za księdza. Wysadzaliśmy tylne drzwi do klasztoru - bardzo ciężkie, prowadziły do piwnicy. Klasztor, ogromny budynek niedaleko Starego Miasta, był już bardzo uszkodzony przez bomby i granaty. Wskoczyliśmy we dwóch do środka. Przed nami stał ksiądz. Trzymał opłatek i kielich. Może to był odruch, nie wiem, uklękliśmy, dał opłatek. Wpadł trzeci z naszej grupy, też dostał opłatek. Wlecieli esesmani, jak zwykle strzały, krzyki, jęki. Siostry były w habitach. Kilka godzin później zobaczyłem tego księdza w rękach dirlewangerowców. Pili wino z kielicha, hostia leżała połamana. Obsikiwali krzyż oparty o mur. Dręczyli księdza; miał zakrwawioną twarz, rozerwaną sutannę. Zabraliśmy im tego księdza, to był jakiś odruch. Esesmani byli zdumieni, ale tak pijani, że nie wiedzieli, co się dzieje. Następnego dnia też niczego nie pamiętali. Księdza oddaliśmy do naszego batalionu, więcej nic o nim nie słyszałem, ale po drodze natknęliśmy się na Felsa. Dostałem za księdza samotną wartę na moście, chyba Kierbedzia. Mosty na Wiśle były już wysadzone, ale część przęseł stała. Rosjanie mieli stanowisko karabinu maszynowego po swojej stronie, my po naszej. Miałem w połowie mostu dzień i noc trzymać straż wywiadowczą. Ukrywałem się za stalowymi dźwigarami. Noc była spokojna. Od czasu do czasu oba karabiny się ostrzeliwały, raczej tak na wiwat, bo były za daleko. W dzień Rosjanie poruszali się dość beztrosko. Na zapleczu jeździły małe samochody, przywiozły kuchnię polową. Oficerowie z szerokimi pagonami obserwowali przez lornetki naszą część Warszawy. Żołnierze się opalali.
Na innej karnej warcie ukryty w belach z materiałami w jakiejś fabryce tekstyliów obserwowałem Polaków. W razie ataku miałem wystrzelić czerwoną racę i uciekać. Było ich ze 40. Dowodził oficer w mundurze. Wyglądali nędznie. Wielu rannych. Widziałem kobiety z bronią, cywilów, dzieci. Broń mieli kiepską. Wieczorem wróciłem z meldunkiem, rano szturmowaliśmy kryjówkę powstańców.
 
Już nie pamiętam, którego dnia postanowiliśmy zabić tę świnię Felsa. Żeby przeżyć, bo gnał nas ciągle naprzód. W siedmiu czy ośmiu losowaliśmy karabiny. Dwa były nabite. Jak tylko Fels znalazł się z przodu, wypaliliśmy mu w plecy. Padł, a my uciekliśmy. Nowy dowódca był bardziej ludzki.
Portki ciężkie od złota
 
- Dziś już nie wiem, czy wtedy wysadzaliśmy Państwową Wytwórnię Papierów Wartościowych, czy raczej Bank Polski. W każdym razie gdzieś w centrum. Nie mogliśmy długo tego zdobyć. Kazali nam zrobić podkop. Kopaliśmy we dwóch, tylko w slipach. Zmienialiśmy się na przodku. Kiedy byłem na przodzie, poczułem dziwny zapach, potem kolega przestał odbierać ziemię. Podczołgałem się, leżał martwy. Podkop wychodził na piwnicę. Usłyszałem Polaków. Pewnie odbili piwnicę. W nocy się wyczołgałem i piwnicami doszedłem do swoich. Nie mogłem rozpoznać wartownika. Kazał mi położyć się na ziemi. Wykrzyczałem swoje nazwisko i hasło: "Heidekrug" (Dzban wrzosu). Pytał, dlaczego jestem w majtkach. W końcu uwierzył.
 
Następnego dnia przywieźli goliata. Cywile musieli torować mu drogę, bo Polacy nauczyli się wysadzać goliaty jeszcze przy naszej linii i dużo żołnierzy ginęło. Goliat wywalił dziurę w murze. Całą noc goniliśmy się z Polakami po piwnicach i piętrach. Rano przyjechał czołg i budynek został zdobyty. W piwnicach leżało pełno złotych monet. Upychaliśmy je sobie po kieszeniach, aż portki spadały. Potem złoto znikło. Nasi szeptali, że Dirlewanger je gdzieś wywiózł.
 
Wiedziałem, kto ile będzie żył
- To była chyba moja ostatnia akcja w Warszawie. Zdobywaliśmy jakiś budynek, biegłem przez pole. Leżał ranny żołnierz. Dałem mu wody z mojej manierki i pobiegłem wysadzić drzwi. SS szło za nami. Jak wracałem, zatrzymał mnie Dirlewanger. Wskazał rannego: "Ty dałeś tej świni pić?". Dopiero teraz zauważyłem, że na niemieckim mundurze ranny ma brudną biało-czerwoną opaskę.
"Zastrzel go!" - Dirlewanger dał mi swój pistolet.
 
Stałem bez ruchu, miałem dość wszystkiego. Dirlewanger był tak wściekły, że nie rozumiałem, co wrzeszczy. Ten Polak patrzył na mnie. Nie zapomnę tego wzroku. W Warszawie nauczyłem się poznawać, czy ranny pożyje dziesięć minut, czy kilka godzin. Jak się widzi tylu umierających, to się już wie, ile kto będzie żył. Jeden z esesmanów Dirlewangera wyrwał mi pistolet i zastrzelił Polaka.
 
Dirlewanger wrzeszczał, że mnie rozstrzela. Ale przybiegli żołnierze z Wehrmachtu, więc zaczął grozić sądem wojennym. Jakiś oficer piechoty zaczął z nim ostro dyskutować. Dałem nogę.
Piłka wpadła do piwnicy
 
- Pod koniec września podeszli do mnie trzej Polacy z podniesionymi rękami. Oddali karabin maszynowy i dwa pistolety. Jeden mówił perfekcyjnie po niemiecku. Stałem sam na posterunku. Nie wiedziałem, co mam z nimi zrobić. Powiedziałem, że muszą zaczekać i lepiej, żeby ich nikt nie zauważył. Miałem szczęście, szybko znalazłem naszego nowego porucznika. Odebrał jeńców osobiście i zaprowadził do SS.
Ostatni przyczółek Powstania skapitulował. Jakiś wysoki oficer przyszedł jako przedstawiciel narodu z białą flagą. Zaprowadziliśmy go do dowódcy batalionu. Widziałem tam naszego majora Wullenberga, Dirlewangera i innych dowódców. Po paru godzinach Polacy przyszli, ciągnąc za sobą masę ludzi i broń. Wszystkich rannych położono w wielkim magazynie fabryki octu. Nam rozkazano wyjść. Z zewnątrz słyszeliśmy krzyki i strzały. Wiem, co tam się stało.
 
W dniach kapitulacji natknąłem się na Felsa. Był ciężko ranny, ale przeżył nasz zamach. Obszedłem go z daleka. Dirlewangera widziałem ostatni raz, jak szedł wśród ruin z dwiema pięknymi kobietami. Miasto płonęło, na ulicach trupy. Jego skórzany płaszcz był podarty. One - blondynka i brunetka - bardzo eleganckie, zadbane. Szczebiotały wesoło. Nie wiem, czy to Polki, byłem za daleko.
 
To, co pozostało z Warszawy, wysadzali minerzy. Zostaliśmy przeniesieni, ale w listopadzie znowu tam byliśmy. Graliśmy w piłkę. Piłka wpadła do piwnicy. Wskoczyłem, żeby ją wyciągnąć. W piwnicy leżały niezliczone ciała, już prawie szkielety.
 
Rusek, Niemiec czy Mateusz
W Ochodzy, małej wsi pod Gnieznem, jeszcze pamiętają Mateusza, ale nie z czasów, kiedy ukrywał się w stajni Brzewińskich, tylko jako eleganckiego pana, który w latach 80. przyjeżdżał busem pełnym jedzenia i zachodnich ciuchów. Dary ksiądz rozdzielał wśród parafian.
 
Zajrzeliśmy do zagrody Libnerów. Józef Libner zmarł w ubiegłym roku. Był rówieśnikiem Mateusza; lubili się mocować, tarzali się po podwórku, ale Mateusz, zaprawiony w walkach wręcz, kładł go na łopatki.
Syn Libnera pokazał nam datę wyciętą na ścianie drewnianej ubikacji: "1946 M.S." - Już dwa razy przerabialiśmy ubikację, ale tata kazał te deski zostawić, bo to pamiątka po Mateuszu.
 
- Wyciąłem scyzorykiem, jak wyjeżdżałem - Schenk się wzrusza, kiedy opowiadamy o Ochodzy. - Z Józefem byliśmy braćmi krwi. Nacięliśmy sobie nadgarstki i przyłożyliśmy je jak Indianie.
 
Odwrót spod Warszawy sapera szturmowego Schenka to osobna opowieść. Spisał ją parę lat temu. Z żołnierzy, z którymi 1 sierpnia przyjechał do Warszawy, zostało trzech. Zimą 1944 roku uciekali przed rosyjskimi czołgami i komandami SS, które wieszały uciekinierów na drzewach. Głodni i wycieńczeni kierowali się do Gościeszyna (Godesberg) pod Gnieznem, gdzie rozproszonym żołnierzom wyznaczono miejsce zgrupowania.
 
- Wyrzuciliśmy prawie wszystką broń. Pasy, hełmy. Kilku miało rany, które próbowali ukryć, żeby ich koledzy nie zostawili. Iwany tropiły w śniegu nasze ślady. Odcięli nam drogę do lasu. Uciekliśmy na środek zamarzniętego jeziora. Nie weszli za nami na lód, ale czołg strzelał w jezioro. Kolega zaczął odmawiać "Ojcze nasz", mówił coraz ciszej, aż zamilkł. Umarł. Kiedy chmury zasłonił księżyc, podpełzliśmy do brzegu. Rosjanie palili papierosy, czołgaliśmy się między posterunkami. Ukryliśmy się w lesie, ale w południe czołg znowu jechał naszym śladem. Nie miałem już sił, położyłem się w rowie na skraju lasu. Na mundurze miałem biały kombinezon ochronny, podobne nosili Rosjanie.
 
Znaleźli mnie polscy chłopi. "Rusek? - zapytali. - Niemiec?" - kiwnąłem głową. Wtedy ten najwyższy powiedział po niemiecku: "Biedny chłopcze, jesteś głodny?". Zaciągnęli mnie do domu. Bałem się. "Polacy są przebiegli, podstępni i fałszywi" - uczyli mnie w wojsku. Kiedy do kuchni weszła dziewczyna z dużym nożem, myślałem, że mnie zarżną. Rozcięła mi buty, bo nie mogli ich zdjąć. Miałem złamaną nogę, rękę i liczne odmrożenia. Dali ciepłego mleka. Tak trafiłem do braci Brzewińskich z Ochodzy (już nie żyją). Na starszego, Ignacego, mówiłem "ojciec", a na Wincentego - "wuj". Na mnie wołali Mateusz. Ukrywali mnie w stajni z trzema końmi, Mucką, Gniadym i Murzynem. W mroźne noce spałem nad parownikiem do ziemniaków.
 
Rosjanom, którzy zaglądali do wsi, Brzewińscy powiedzieli, że jestem ciężko chorym synem, a chorych Rosjanie omijali z daleka. Polskim władzom wmówili, że już pół roku się u nich ukrywam, bo zdezerterowałem z Wehrmachtu.
 
Dlaczego mnie uratowali? Nigdy się nie dowiedziałem. Chyba z litości; wyglądałem jak pobity dzieciak. Kiedyś mi powiedzieli, że przez czarny różaniec, który znaleźli na piersi, jak zdzierali ze mnie mundur.
Byłbym Polakiem.
 
Kiedyś "ojciec" powiedział: "Hitler kaputt", "wojna kaputt" i Mateusz już się nie musiał ukrywać. Wieś lubiła Mateusza, on był w Ochodzy szczęśliwy. Pomagał w gospodarstwie.
 
- Przesłuchiwali mnie w Trzemesznie, Polak i Rosjanin. Kazali mi się rozebrać. Oglądali, czy nie mam tatuaży SS. Na podwórzu leżał rozstrzelany chłopak w mundurze Hitlerjugend. Kręcili nosem na te 19 walk wręcz w Warszawie, które miałem w książeczce. Ale "ojciec" poręczył za mnie, a książeczkę zamurował w ścianie.
Pamiętam, jak miejscowy proboszcz wrócił z obozu koncentracyjnego. Parafianie wyjechali mu naprzeciw. "Ojciec" też mnie zabrał. Ksiądz szedł, wspierając się laską, chudy i blady, w pasiaku. Pojechaliśmy do kościoła. Pierwszy raz po długim czasie usłyszałem Tantum Ergo, brzmiało tak jak w domu. Ksiądz szedł, śpiewając, przez kościół i błogosławił. Mnie też. Byłem szczęśliwy, pełen wstydu i winy.
 
Mateusz wyjechał z Ochodzy w czerwcu 1946 roku. Brzewińscy dali mu na drogę 200 zł, chleb i masło.
- Prowizoryczna ambasada belgijska była w Warszawie. Siedziałem na schodkach budynku, który kiedyś zdobywałem. Ludzie mieszkali w ruinach piwnic. Tylko tramwaj jeździł przez Wisłę na Pragę. Wracałem do domu trzy miesiące. Przez polskie areszty, amerykański obóz jeniecki w Berlinie. Belgijska żandarmeria zabrała mnie do Brukseli na przesłuchania. Belgowie mnie nie chcieli. Nie miałem dokumentów. Każdy mógł powiedzieć, że jest Belgiem.
 
Żonę poznałem po wojnie. Na granicy belgijsko-niemieckiej wszyscy wtedy szmuglowali. Niosła do Belgii prosiaka, ja do Niemiec kawę. Spotkaliśmy się w lesie, wróciłem do domu z prosiakiem.
Mathias Schenk ma trzech synów i córkę. Przez 30 lat produkował w Brukseli szpachlówkę do samochodu i szlifował karoserie. Szpachlówkę Schenk Braun sprzedawał w całej Europie. Teraz firmę prowadzą syn z zięciem.
Dziesięć lat chodził w pielgrzymkach pokutnych do Banneux, gdzie Matka Boska ukazała się małej dziewczynce. W latach 80. organizował w Brukseli akcje pomocowe dla Polaków. 32 razy wiózł do Polski jedzenie, ubrania i pampersy.
 
- Znowu byłem w Warszawie. Spotkałem się z weteranami Powstania. Byli mili. Jeden opowiadał, jak 1 sierpnia ostrzelał ostatni niemiecki pociąg. W Ochodzy nie wiedziałem już, kim jestem - Belgiem, Niemcem, Mateuszem? Nawet nie wiedziałem, czy Belgia jeszcze istnieje. Myślałem, że moja rodzina nie żyje. Gdybym w marcu 1946 roku nie dostał od nich wiadomości, zostałbym w Ochodzy. I byłbym Polakiem, tak jak wy.


Dzielny Szwab

Gdy w 1944 naziści tłumili powstanie warszawskie, szczególną brutalnością odznaczyła się specjalna jednostka SS Dirlewanger. Teraz Polacy chcą wiedzieć, kto należał do oddziału, w którym pod przymusem służyli również więźniowie obozów koncentracyjnych.
 
Niemieccy okupanci pięć lat dławili polską stolicę i prawie nie było dnia bez aktów poniżania ani nocy bez obławy. Nieustannie dochodziło w Warszawie do aktów przemocy i ekscesów. Wreszcie nastał czas odwetu. 1 sierpnia 1944, punktualnie o godzinie 17.00, bojownicy ruchu oporu z Armii Krajowej otworzyli ogień. Wydawało się, że termin został – z taktycznego punktu widzenia – dobrze wybrany. Armia Czerwona stała u wrót miasta, a zachodni alianci wylądowali już w Normandii. „Na przechodzących Niemców zewsząd padał grad kul, dziesiątkował maszerujące kolumny i uderzał w zajmowane przez nich gmachy. W ciągu 15 minut całe miasto zamieszkane przez milion ludzi przekształciło się w pole bitwy” – tak dowódca AK Tadeusz Bór-Komorowski opisywał dramatyczne wydarzenia.
 
Powstanie warszawskie uchodzi za szczytowy moment polskiego ruchu oporu przeciw Hitlerowi, a zemstą za nie była straszliwa rzeź zgotowana przez oddziały SS i jednostki policji podczas walk, które potrwały ponad dwa miesiące. Wśród żołdaków, dopuszczających się najgorszych czynów, byli członkowie oddziału, który w niemieckiej historii wojskowości stanowi zjawisko wyjątkowe. Jego dowódcą był doktor nauk politycznych Oskar Dirlewanger, którego nazwisko nadano tej jednostce spod ciemnej gwiazdy. Stał on na czele oddziału, który grasując po Europie Wschodniej, zdobył złą sławę z powodu swej skrajnej brutalności. Początkowo służyli w nim tylko kłusownicy, potem większość stanowili karnie przeniesieni żołnierze, a także – to już szczyt cynizmu! – więźniowie obozów koncentracyjnych.

Nie wszyscy z nich ponoszą osobistą winę za nikczemne zbrodnie, ale dopuszczała się ich duża część tego oddziału. W Niemczech nikt do tej pory nie poniósł za to kary. Ani dowódcy, ani ci, którzy strzelali do ludzi, ani ci, którzy wieszali. Podejmowano jednak wiele prób wyjaśnienia zbrodni popełnionych w Warszawie – nie tylko tych, których dopuścili się siepacze Dirlewangera. Próby te spaliły jednak na panewce, podobnie jak wiele innych starań, by wyświetlić zbrodnie nazistowskie. Dochodzenia ugrzęzły z braku zainteresowania ze strony społeczeństwa, problemów prawnych służących nieraz jako pretekst oraz braków w dokumentacji. Z reguły postępowania umarzano.

Wniosek IPN

Teraz, 64 lata po wydarzeniach, ostatni żyjący ludzie Dirlewangera mogą mieć znowu kłopoty. Możliwe, że za późno już na proces sądowy, ale nie za późno, by aparat sprawiedliwości spróbował odtworzyć zbrodnicze orgie w Warszawie i w innych miejscach wschodniej Europy. Od kilku dni na biurku centrali w Ludwigsburgu, zajmującej się badaniem zbrodni nazistowskich, leży oficjalny wniosek polskich prokuratorów z Instytutu Pamięci Narodowej, w którego kompetencjach także leży ściganie nazistowskich zbrodni wojennych. Polskich prokuratorów interesują głównie trzy sprawy. Którzy Niemcy jako członkowie oddziału Dirlewangera uczestniczyli w tłumieniu powstania warszawskiego? Którzy z nich jeszcze żyją? I jaka jest dokumentacja tej zbrodniczej akcji zbrojnej w Warszawie?
 
Dla kogoś, kto miałby udzielić odpowiedzi na te pytania, to wprost mordercza praca. – To potrwa miesiące – mówi prokurator Joachim Riedel, zastępca szefa centrali w Ludwigsburgu. Riedel poprosił polskich kolegów o kopie dokumentów, które naprowadziły ich na ślad podwładnych Dirlewangera. Są to – same w sobie niewinne – fotokopie 72 kart z archiwum monachijskiej komórki Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, która rejestrowała żołnierzy niemieckich powracających ze Wschodu. Życzliwy pracownik tego archiwum – wbrew zwyczajom – wydał w 2006 mające 50 i więcej lat karty, by zrobić przysługę pewnej studentce. Młoda kobieta pracowała wówczas dla Muzeum Powstania Warszawskiego i poszukiwała naocznych świadków wydarzeń wśród żołnierzy, którzy w lecie 1944 stacjonowali w Warszawie.

Archiwista wybrał żołnierzy oddziału Dirlewangera z roczników nie starszych niż 1920, bo istniała szansa, że jeszcze żyją i byli w 1944 w Warszawie. A ponieważ na kartach były zapisane ich adresy z końca lat 40. i z lat 50., wystarczyło przeszukać internet i książki telefoniczne, by stwierdzić, że niektórzy podkomendni Dirlewangera nadal mieszkają pod starymi adresami. Gdy pewien polski dziennikarz dowiedział się o sprawie, kopie kart zostały przekazane do pionu śledczego IPN.
 
Dokumenty te mogą obecnie stanowić punkt wyjścia do ewentualnego śledztwa. Czterech mężczyzn z kartoteki potwierdziło w rozmowie z tygodnikiem „Der Spiegel”, że służyli w oddziale Dirlewangera. Dwóch zdecydowało się na rozmowę, choć zaprzeczyli, aby brali udział w tłumieniu powstania warszawskiego. – Nie rozumiem, w jaki sposób trafiłem na tę listę – powiedział 83-letni Rupert Z. – Dirlewanger była jednostką karną, nie mam sobie nic do zarzucenia.

Młodszy o rok Heinz K. mówi, że do oddziału został przeniesiony za karę dopiero w lutym 1945, czyli pół roku po powstaniu w Warszawie. – Nikt mnie nie pytał, czy chcę tam iść. Słyszał, że niektórzy z jego kolegów byli przedtem w polskiej stolicy. – Jednostka poniosła wtedy dużo strat, było tam bardzo ciężko. K. – którego w 1944 skazano na osiem lat więzienia za działania na szkodę obronności kraju – nie może powiedzieć o Dirlewangerze złego słowa. – To wspaniały facet, zawsze był na przedzie, nigdy nie chował się z tyłu. Śledczy z Ludwigsburga musieliby więc zaczynać dochodzenie od początku, badając skomplikowaną i nader zmienną strukturę jednostki, która liczyła do 7,5 tys. ludzi i – według historyka oraz znawcy oddziału Hansa-Petera Klauscha – była klinicznym przykładem perwersji w siłach zbrojnych.

Wyli z radości

Jednostka Dirlewangera wykorzystywała kobiety i dzieci w charakterze żywych tarcz. W regionach, w których grasowała, pędziła mieszkańców przez zaminowane drogi, a wysokich rangą funkcjonariuszy SS zapraszała na orgie, w trakcie których dokonywano zbiorowych gwałtów. Udokumentowane są jej wyjątkowo brutalne działania, takie jak w trakcie tłumienia powstania warszawskiego. Wielu esesmanów było pijanych, gdy ruszało do ataku, i nie miało żadnych dystynkcji. – Uciekających, krzyczących cywili bezwzględnie rozstrzeliwano lub bito na śmierć – wspomina Matthias Schenk, wówczas 18-letni żołnierz Wehrmachtu. A przed lazaretem był świadkiem wydarzenia tak strasznego i drastycznego, że nie jest w stanie go opisać.
 
Widział, jak ludzie Dirlewangera pędzili nagie siostry Czerwonego Krzyża pod szubienicę, na której wisiało już co najmniej dziesięcioro ludzi. Widział, jak wleczono tam na smyczy lekarza obnażonego od pasa w dół. – Hałastra wyła z radości. Do moich uszu docierały sprośne żarty, których nie można powtórzyć. Schenk był też świadkiem, jak SS szturmowało klasztor. – Słychać było strzały, krzyki, skowyt. Ludzie Dirlewangera żłopali wino z liturgicznego kielicha, a mocz oddawali na krucyfiks, oparty o mur. Na ziemi leżały podeptane hostie. Gdy autor wspomnień dał rannemu Polakowi coś do picia, nagle ktoś zaczął wrzeszczeć za jego plecami. Był to Dirlewanger, który kazał mu zastrzelić rannego. Schenk odmówił. Wtedy nadszedł jeden z ludzi Dirlewangera i zabił Polaka. – Nigdy nie zapomnę, jak ten na mnie patrzył.

Po upadku powstania na początku października Armia Krajowa miała 16 tys. zabitych. Straty po stronie niemieckiej były znacznie niższe. Najbardziej ucierpiała ludność cywilna. Życie straciło 150 tys., a może nawet 180 tys. warszawiaków: dzieci, kobiety, mężczyźni w każdym wieku, chorzy i starcy. Nie sposób określić, ilu z nich padło ofiarą oddziału Dirlewangera. Polacy chcą teraz wiedzieć, kto uczestniczył w aktach okrucieństwa i – o ile to możliwe – pociągnąć sprawców do odpowiedzialności. Z historycznego, prawnego i moralnego punktu widzenia jest to nadzwyczaj trudne zadanie. Prawie nie jest możliwe udowodnienie poszczególnym żołnierzom czynów, które obciążają oddział. Jeśli ktoś znajdował się w jego szeregach, nie musi to znaczyć, że był sprawcą.
 
U Dirlewangera służyły także ofiary reżimu – np. mężczyźni, których w III Rzeszy oskarżono o działania na szkodę obronności kraju. Niektórzy z nich byli antyfaszystami, inni mieli po prostu dosyć wojny. Groziło im więzienie, a nawet śmierć. W oddziale mogli odbyć karę, służąc ideologii, która z mordu uczyniła instrument polityki. To tłumaczy, dlaczego w ostatnich tygodniach wojny nawet więźniowie obozów koncentracyjnych i przymusowo wysterylizowani Cyganie znaleźli się w wirze walki, która nie była ich sprawą. Po prostu kierowano ich do jednostki wedle zasady „będziesz służył albo umrzesz”.

Więźniowie i przestępcy

Powstały 1 lipca 1940 oddział Dirlewangera pierwotnie składał się ze skazanych kłusowników. Dlatego nazywano ich zrazu „komandem kłusowników Oranienburg”. Powołanie takiej formacji wynikało najwyraźniej z obłędnej ideologii nazistowskiej. Szefowi SS Heinrichowi Himmlerowi przyświecały idee króla Henryka I, który obiecał złodziejom i rozbójnikom wolność, jeśli wyruszą do walki przeciw słowiańskim wrogom. Była to tzw. brać z Merseburga.

Kryminalną przeszłość miał także człowiek, który dowodził gromadą kłusowników i odcisnął na nich piętno głębsze niż tylko nadanie im nazwy – dr Oskar Dirlewanger – to najbardziej skrajny przedstawiciel tego, co wyróżniało nazistowską machinę wojenną na tle i tak mało humanitarnej niemieckiej tradycji militarnej – mówi historyk Knut Stang. Pochodzący z Frankonii Dirlewanger odsiedział dwa lata w więzieniu za czyny nierządne, jakich dopuścił się wobec 13-letniej dziewczynki. Był też wcześniej karany za różne malwersacje.
 
W rezultacie stał się „niegodny służby” i został wydalony z SA i NSDAP, a swój powrót do sił zbrojnych zawdzięczał tylko protekcji wpływowego przyjaciela i towarzysza walki Gottloba Bergera, z którym podczas I wojny światowej służył w jednym pułku. Aż do samego końca, do upadku III Rzeszy, Berger roztaczał nad nim parasol ochronny. Gdy 1 stycznia 1940 awansował na kierownicze stanowisko w Głównym Urzędzie SS, interweniował w sprawie Dirlewangera u szefa SS Heinricha Himmlera. Jednostkę przemianowano na „SS-Sonderkommando Dirlewanger” i w tym samym czasie skierowano do Lublina. Jej zadaniem było nadzorowanie żydowskich robotników przymusowych budujących drogi i fortyfikacje oraz zwalczanie czarnego rynku.

Również jako żołnierz Dirlewanger pozostał kryminalistą. Wymuszał na ludności pieniądze, ponownie oskarżano go o malwersacje finansowe i seksualne molestowanie Żydówek. W marcu 1942 otwarcie przyznał, że w Lublinie kazał lekarzowi otruć Żydów, zamiast ich zastrzelić, bo chciał sobie przywłaszczyć ich odzież. Chodziło o to, by była nieuszkodzona. Jego ludzie w niczym mu nie ustępowali. Czterech z nich prowadziło w Łucku w zachodniej Ukrainie prywatny obóz dla pięciu tysięcy Żydów, a w nim – wiele bardzo intratnych zakładów rzemieślniczych.
 
Tej zdziczałej jednostki nie mógł w końcu zaakceptować także wewnętrzny wymiar sprawiedliwości SS. Krakowski sędzia SS Konrad Morgen wszczął dochodzenie, a jednocześnie wysoki rangą dowódca SS i policji Friedrich-Wilhelm Krüger stanowczo zażądał, by „przestępcza hołota w ciągu ośmiu dni zniknęła z Generalnej Guberni”. Wpływowy koleżka Dirlewangera, Berger, mógł wprawdzie odwlec w czasie dochodzenie, ale zgodził się na przeniesienie jednostki.

Wojskowi nostalgicy do dzisiaj traktują oddział jako „legendarny”. Ale wyjątkowe były nie jego wojskowe sukcesy w wojnie partyzanckiej, lecz zbrodnicza samowola, którą terroryzował bezbronną ludność. „Wczorajsza operacja przebiegła bez nawiązania kontaktu z wrogiem. Mieszkańcy zostali rozstrzelani, miejscowość podpalono i puszczono z dymem” – meldował Dirlewanger osobiście po akcji odwetowej w czerwcu 1942 w białoruskiej miejscowości Borki. A na telegramie ręcznie dopisano liczbę zabitych podczas masakry: 2027.

Brutalny sposób działania był prawie zawsze taki sam. Otaczano miejscowość, zaganiano ludność do stodół, żołnierze na oślep strzelali z broni maszynowej, a potem podpalali drewniane szopy. W maju 1943 Dirlewanger nakazał, aby podwładni nigdy nie usuwali osobiście zasieków, ale wykorzystywali do tego celu zawsze tubylców. „Oszczędzona krew uzasadnia stratę czasu”. W grudniu 1943 Dirlewanger został odznaczony złotym Krzyżem Niemieckim za zwalczanie tzw. band, bilans jego zbrodniczych dokonań – tylko na Białorusi – od marca 1942 do początku sierpnia 1943 jest więc doskonale udokumentowany. Jego szef i wnioskodawca odznaczenia wylicza, że 15 tysiącom unieszkodliwionych „bandytów” odpowiada 92 zabitych w oddziale Dirlewangera. To stosunek 163 do jednego – a mało prawdopodobne, by jakaś znacząca liczba tych rzekomych „bandytów” była w ogóle uzbrojona.
 
Telegramem z Berlina, datowanym na 20 lipca 1943, zmieniono zadanie oddziału. „Podejrzani o bandytyzm” nie mieli już być bez ceregieli mordowani, ale kierowani do pracy przymusowej. Dotyczyło to oczywiście także kobiet. Również ten rozkaz Dirlewanger wykonał – jak można sądzić – ku pełnej satysfakcji przełożonych z SS. 11 marca 1944 donosił do centrali SS: „Potrzebne Rosjanki schwytano w poniedziałek. Cena za jedną Rosjankę – dwie butelki wódki”.

Skład tej jednej z „cieszących się najgorszą sławą jednostek ostatniej wojny” (według historyka Hellmutha Auerbacha) stawał się z biegiem czasu coraz bardziej zróżnicowany. Już w dwa lata od powstania jednostki wcielano do niej rosyjskich i ukraińskich „ochotników”, a wkrótce po raz pierwszy sięgnięto po więźniów obozów koncentracyjnych. Pierwszymi byli trzej mężczyźni z Dachau, na których lekarz SS Sigmund Rascher przeprowadzał doświadczenia z ciśnieniem powietrza. Dwaj zaliczali się do tzw. więźniów politycznych.

W połowie 1943 Dirlewanger zasilił szeregi około trzystoma więźniami KZ spośród tzw. aspołecznych oraz rzeczywistych lub rzekomych zawodowych przestępców. 250 z tego grona pozostało w jednostce. Gdy wczesnym latem 1944 na odgórne polecenie trzeba było znowu zwiększyć stan oddziału, Dirlewanger raz jeszcze sięgnął po 700 ludzi z tej kategorii więźniów. Taki „przekrój” formacji Dirlewangera był – pisze historyk Klausch – „w dwójnasób wyrazem rasizmu, charakterystycznego dla niemieckiego faszyzmu”.

Z jednej strony – z punktu widzenia narodu panów – było jak najbardziej logiczne, by przestępców trzymać w uległości słowiańskich podludzi. Z drugiej zaś strony „straty, które ponosili więźniowie – uważani za mniej wartościowych – miały zaoszczędzić cenniejszą rasowo krew”.

Kariery w NRD

„Dzielny Szwab” – jak szef SS nazywał Dirlewangera – dostąpił zaszczytu biesiady u Hansa Franka, generalnego gubernatora okupowanej Polski. Temu zupełnie nie przeszkadzało, że jeden z najwyższych rangą generałów Wehrmachtu określił metody jego gościa jako „jeżące włosy na głowie”. Doktor nauk Oskar Dirlewanger otrzymał Krzyż Rycerski.

Aby zrównoważyć coraz wyższe straty osobowe, do oddziału delegowano „dla wykazania woli poprawy” coraz więcej skazanych esesmanów i żołnierzy Wehrmachtu. Dirlewanger raz jeszcze dał sygnał do rzezi, gdy na Słowacji wybuchło powstanie przeciw nazistowskiej okupacji. Jego ludzie musieli też walczyć pod Budapesztem z armią Stalina. Gdy w kwietniu 1945 oddział został okrążony i rozbity na południowy-wschód od Berlina, jego szef już dawno pożegnał podwładnych. W domowym zaciszu kurował obrażenia po ranie postrzałowej. Wkrótce po zakończeniu wojny rozpoznał go były więzień obozu koncentracyjnego. Dirlewanger poszedł do więzienia, gdzie został zamęczony na śmierć – przez polskich strażników (na temat daty i okoliczności śmierci Dirlewangera krąży kilka wersji – przyp. FORUM).

Niektórzy z tych, którzy musieli służyć pod jego rozkazami, a później dostali się do niewoli rosyjskiej, zrobili karierę w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Prawie 20 miało – według Klauscha – współtworzyć ministerstwo bezpieczeństwa publicznego, ten wyjątkowy aparat represji. Inni doszli „do bardzo wysokich stanowisk”. A jeden – Alfred Neumann – został nawet członkiem Biura Politycznego SED.

Georg Bönisch i in. © Der Spiegel
 
 
 

Oprawcy bez kary

W masowych mordach podczas powstania warszawskiego brało udział kilka tysięcy Niemców
Większość z tych, którzy dopuszczali się zbrodni w Warszawie, dożyła swych dni nie niepokojona przez nikogo.
 
Akt oskarżenia głównego procesu norymberskiego nie obejmował tych zbrodni wojennych i ludobójstwa. Jedynie podczas tzw. procesu wyższego dowództwa, który odbywał się również w Norymberdze, akt oskarżenia objął m.in. czyny popełnione w czasie powstania. O zbrodnie oskarżono Georga Heinza Reinharda, dowódcę Grupy Armii Środek, w której skład wchodziły formacje tłumiące powstanie warszawskie. Reinharda skazano na 15 lat. Odsiedział cztery.
 
Przed polskim sądem stanął w 1947 r. głównodowodzący siłami niemieckimi generał Erich von dem Bach-Zalewski. Ale jako świadek w procesie Ludwiga Fischera. Udzielono mu listu żelaznego, by mógł zeznawać. Nie powiodły się zabiegi o ekstradycję Bacha-Zalewskiego. Skazano go na dożywocie dopiero w 1962 r. za morderstwa popełnione na niemieckich komunistach w 1933 r. Zgodnie z niemieckim prawem osoby z wyrokiem dożywocia nie sądzono już za inne zbrodnie.
 
W Polsce m.in. za zbrodnie z czasów powstania skazano tylko Fischera. Jako szef administracji cywilnej, odpowiedzialny był m.in. za planową akcję niszczenia i rabunku Warszawy po powstaniu oraz wydanie w sierpniu 1944 r. polecenia stracenia zakładników w więzieniu na Mokotowie. Został skazany i powieszony w 1947.
W NRD za udział w zbrodniach w czasie powstania skazano jedną osobę, i to przez przypadek. Główny proces dotyczył bowiem próby ucieczki na Zachód byłego żołnierza Waffen SS.
 
Odpowiedzialny za rzeź Warszawy Heinz Reinefarth został wybrany na deputowanego landowego parlamentu. Był też burmistrzem miasta Westerland. RFN odmówiła jego ekstradycji, powołując się na uregulowania prawne zabraniające wydawania obywateli innym państwom, zwłaszcza komunistycznym.


Kaci Warszawy przesłuchani w Niemczech
Członkowie brygady Dirlewangera odnalezieni. Niemiecka policja kryminalna dotarła do dziesięciu esesmanów odpowiedzialnych za ludobójstwo podczas powstania warszawskiego.
 
Urząd w Ludwigsburgu, który zajmuje się ściganiem zbrodniarzy nazistowskich, odszukał już dziesięciu członków niesławnej brygady Dirlewangera. Przesłuchano ponad połowę odnalezionych byłych esesmanów. Ludwigsburg zainteresował się zbrodniami z czasów powstania warszawskiego po publikacji „Rz”. W maju ujawniliśmy, że Muzeum Powstania Warszawskiego otrzymało z Czerwonego Krzyża listę członków brygady Dirlewangera, którzy powrócili z niewoli sowieckiej.
 
Niemiecki urząd zwrócił się do Komisji Ścigania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu Instytutu Pamięci Narodowej o udostępnienie list Czerwonego Krzyża. Jednocześnie zaoferował pomoc prawną – IPN prowadzi własne śledztwo w sprawie zbrodni popełnionych podczas powstania.
 
Archiwa ONZ i Moskwy

To jednak nie koniec poszukiwań. Jak dowiedziała się „Rz”, urząd w Ludwigsburgu dysponuje kolejnymi listami członków zbrodniczej formacji odnalezionymi w archiwum ONZ-owskiej Komisji Zbrodni Wojennych w Nowym Jorku oraz w tajnym archiwum w Moskwie.
Na listach jest kilkaset nazwisk. – Szacujemy, że z tej liczby może żyć jeszcze kilkadziesiąt osób – mówi „Rz” prokurator Joachim Riedel, wiceszef tzw. Zentralestelle w Ludwigsburgu.
Jak się okazuje, Ludwigsburg już w 1986, po wybuchu tzw. afery Kurta Waldheima (były sekretarz generalny ONZ, który służył w formacjach odpowiedzialnych za zbrodnie wojenne popełnione na Bałkanach), otrzymał z ONZ wykaz zbrodniarzy, którzy byli poszukiwani po wojnie przez Polskę m.in. za zbrodnie popełnione podczas powstania warszawskiego.
Ludwigsburg przekazał listy ONZ do prokuratury w Hanowerze ze wskazówką, że dokumentacja zbrodni popełnionych przez osoby wymienione w wykazie jest w posiadaniu ONZ-owskiej komisji.
Z nieznanych przyczyn hanowerska prokuratura nigdy nie zwróciła się do Nowego Jorku o tę dokumentację i w 1987 odmówiła wszczęcia śledztwa, tłumacząc, że same listy nazwisk zbrodniarzy to za mało, by postawić komukolwiek zarzuty.
– Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego tak się stało. Delikatnie mówiąc, na pewno nie odbyło się to lege artis i z całą pewnością nie jest zgodne z regułami sztuki prawniczej. Jest mi z tego powodu niezmiernie przykro – mówi prokurator Riedel.
 
Chcieli wyłudzić listę

Urząd ścigający nazistów nie był jedynym, który zainteresował się listą dirlewangerowców, o której napisała „Rz”. Po naszej publikacji spis nazwisk usiłowali wyłudzić z Muzeum Powstania Warszawskiego niemieccy neonaziści przedstawiający się jako dziennikarze. Prawdopodobnie chcieli ostrzec zbrodniarzy o grożącym im niebezpieczeństwie.
Jak ustaliła bowiem „Rz”, lista – choć liczy sobie kilkadziesiąt lat – zawiera aktualne adresy wielu członków formacji Dirlewangera. Na jej podstawie dziennikarzom niemieckiej telewizji ARD udało się odnaleźć dwóch żyjących esesmanów: Erwina H. i Rupperta Z.
 
Pierwszy z nich początkowo zaprzeczał, że służył w zbrodniczej formacji. Dopiero po pokazaniu mu jego nazwiska na liście przyznał, że był w Warszawie w 1944 r. Twierdził jednak, że przybył do miasta dopiero pod koniec powstania warszawskiego (do największych zbrodni na ludności cywilnej doszło w pierwszych dniach sierpnia). Erwin H. utrzymuje, że nie strzelał do Polaków, ale do swoich towarzyszy z SS.
 
Wyraźnie zdenerwowany Ruppert Z. potwierdził niemieckim dziennikarzom jedynie to, że jego nazwisko figuruje w kartotece. Odmówił jednak rozmowy z reporterem, twierdząc, że zakazała mu tego niemiecka policja kryminalna.
 
Ilu z nich jeszcze żyje?

To potwierdza informacje udzielone przez prokuratora Riedla „Rz” oraz programowi „Pełny obraz” Telewizji Polskiej, która przygotowuje materiał poświęcony nieukaranym zbrodniom niemieckim. – Policja kryminalna ze Stuttgartu przesłuchała już ponad połowę osób spośród tych, którzy przeżyli – mówi prokurator Riedel.
Ludwigsburg chce sprawdzić, ilu esesmanów, którzy byli poszukiwani po wojnie przez Komisję ds. Zbrodni Wojennych ONZ, jeszcze żyje. Podobnej kwerendy zamierza dokonać na podstawie listy znalezionej w archiwum moskiewskim. IPN chce współpracować w tym śledztwie z Niemcami.
Posadzenie dirlewangerowców na ławie oskarżonych będzie trudne. Wszyscy, którzy przeżyli do dziś, liczą ponad 80 lat. – Choć brygada Dirlewangera to jedna z najbardziej zbrodniczych formacji II wojny światowej, to nie można jej członków sądzić za samą tylko przynależność do tych oddziałów – mówi „Rz” Andreas Mix, niemiecki historyk. – Każdemu trzeba udowodnić udział w konkretnej zbrodni. Znalezienie żyjących świadków po 64 latach będzie bardzo trudne .
Oprócz dokumentów IPN oraz ONZ bezcennym świadkiem może się okazać Mathias Schenck. To Walon mieszkający w Belgii. W czasie wojny został przymusowo wcielony do Wehrmachtu i skierowany do Warszawy. Brał udział w walkach jako saper, poprzedzając oddziały Dirlewangera. Był świadkiem masowych mordów popełnianych przez esesmanów.
 

Dirlewanger, czyli bestia

Przystojny i piękny, ale jako człowiek to bestia – tak Oskara Dirlewangera opisuje Mathias Schenck, świadek zbrodni popełnianych podczas powstania warszawskiego
 
Oskar Dirlewanger urodził się 25 września 1895 w Würzburgu. Walczył w I wojnie światowej. Za odwagę został odznaczony Krzyżem Żelaznym. Po zakończeniu wojny służył w tzw. Freikorpsach. Doktoryzował się z politologii. W 1923 wstąpił do NSDAP. W 1934 został skazany za pedofilię. Dopuścił się czynów nierządnych na 13-letniej członkini BDM (odpowiednik Hitlerjugend dla dziewcząt). Walczył w Hiszpanii przeciw Republice w ramach tzw. Legion Condor.
W 1940 został przyjęty do SS i stworzył formację złożoną przede wszystkim z kłusowników osadzonych w obozach koncentracyjnych. Na początku 1941 ludzie Dirlewangera zostali skierowani na Lubelszczyznę. Ich okrucieństwo budziło przerażenie nawet wśród dowództwa niemieckiego.
Dirlewangerowi groził proces za pohańbienie rasy, gdyż miał żydowską kochankę. Uniknął go, zabijając kobietę zastrzykiem. Po tym wydarzeniu wysłano go wraz z jego ludźmi na Białoruś do zwalczania partyzantki. Polegało to przede wszystkim na pacyfikacjach wsi połączonych z gwałtami i paleniem żywcem ludzi w stodołach.
W sierpniu 1944 r. dirlewangerowców przydzielono do grupy bojowej Reinefahr, której zadaniem było tłumienie powstania warszawskiego. Brygada została zasilona skazanymi członkami Wehrmachtu. W końcowym okresie brygadę uzupełniano nawet więźniami obozu koncentracyjnego Sachsenhausen.
Esesmani wzięli udział w rzezi Woli, podczas której Dirlewanger żalił się, że ma za mało amunicji, by wszystkich rozstrzelać. Dirlewangerowcy zabijali dzieci kolbami karabinów – w ten sposób zlikwidowano m.in. prawosławny sierociniec na Woli.
Dirlewanger został odznaczony przez Hansa Franka na Wawelu Krzyżem Rycerskim Krzyża Żelaznego.
Z Warszawy brygada została skierowana do tłumienia powstania na Słowacji. Dirlewangera aresztowano we francuskiej strefie okupacyjnej. Zginął w nieznanych okolicznościach. Jedna z wersji mówi, że został zabity przez polskich wartowników, którzy dowiedzieli się, z kim mają do czynienia.
Cezary Gmyz




Między patriotyzmem a nieodpowiedzialnością. Czy są winni wzniecenia powstania warszawskiego?
Autor: MS/www.ioh.pl
 
Powstanie warszawskie, była to walka zbrojna przeciw okupantowi niemieckiemu podjęta przez Armię Krajową (AK) w ramach planu „Burza”. Powstanie rozpoczęło się 1 sierpnia 1944 o godzinie 17.01. Rozpoczęło je około 23 000 żołnierzy AK. Co prawda organizacja ta dysponowała w Warszawie bez mała 50 000 bojowników, lecz jedynie około 10% z nich było uzbrojonych, i to z reguły w broń krótką. Do żołnierzy AK dołączyły liczące około 800 ludzi oddziały Narodowych Sił Zbrojnych i Armii Ludowej w sile około 500 żołnierzy. Sporadycznie, czynny udział w powstaniu wzięła ludność cywilna miasta, wspierając na niektórych odcinkach walczące oddziały, głównie w zakresie ograniczonego zabezpieczenia logistycznego. Niemcy utrzymywali w Warszawie prawie 20 000 żołnierzy i policjantów. W celu zapewnienia bezpieczeństwa tyłów wojsk walczących z Armią Czerwoną, garnizon warszawski mógł w każdej chwili oczekiwać wsparcia i pomocy ze strony jednostek udających się na front niemiecko-radziecki. Od 4 sierpnia do Warszawy zostały skierowane dodatkowe jednostki, z których sformowano dowodzony przez gen. Ericha von dem Bacha-Zelewskiego korpus liczący prawie 25 000 żołnierzy. W sumie w tłumieniu powstania warszawskiego wzięło udział około 50 000 żołnierzy niemieckich i inny narodowości.
 
Dowódcą powstania mianowano pułkownika Antoniego Chruściela, który 14 września otrzymał awans na stopień generała brygady. W ciągu trzech pierwszych dni powstania, w rękach polskich znalazła się większa część warszawskich dzielnic: Śródmieście z Powiślem, Stare Miasto, Żoliborz, Mokotów oraz trzy enklawy na Ochocie. Mimo wysiłku, powstańcy nie zdołali opanować szeregu ważnych z taktycznego punktu widzenia obiektów jak chociażby: Cytadeli, Dworca Gdańskiego i lotniska na Okęciu.

Szybko, bo po dwóch dniach stłumiono powstanie na Pradze, silnie obsadzonej przez przyfrontowe jednostki niemieckie. Od wybuchu walk Niemcy zachowali kontrolę nad wszystkimi liniami kolejowymi i mostami na Wiśle. Po chwilowym zaskoczeniu, od 5 sierpnia inicjatywa operacyjna przeszła w ręce niemieckie. Rozpoczęte w tym dniu działania wojsk niemieckich na Woli i Ochocie, miały na celu przejęcie pełnej kontroli nad arteriami komunikacyjnymi na linii wschód-zachód i uzyskanie taktycznej łączności z walczącymi dotychczas w okrążeniu w rejonie ratusza i Ogrodu Saskiego oddziałami gen. Reinnera Stahela. W dzielnicach których powstańcy nie zajęli lub tracili na rzecz nieprzyjaciela, Niemcy stosowali szczególne środki bezpieczeństwa i bezwzględny terror.

Po przeniesieniu władz powstańczych (dowództwa i Komendy Głównej AK) na Stare Miasto, oddziały walczące na Woli wycofały się kanałami do Śródmieścia. 6 sierpnia Niemcy przerwali łączność między Starym Miastem a Śródmieściem, docierając do Ogrodu Saskiego. 11 sierpnia skapitulowały ostatnie oddziały powstańcze walczące na Ochocie.

12 sierpnia wojska niemieckie rozpoczęły natarcie na Stare Miasto, gdzie broniło się największe zgrupowanie powstańcze liczące 9 000 żołnierzy. W walkach o warszawską Starówkę hitlerowcy użyli między innymi artylerii i lotnictwa. Ich celem było możliwie szybkie zapewnienie bezpiecznego połączenia przez most Kierbedzia. Niemcy zdecydowany szturm na Stare Miasto rozpoczęli od 19 sierpnia. Mimo kilkakrotnie podejmowanych prób, nie udało się powstańcom przerwać niemieckiego pierścienia otaczającego Stare Miasto. Wymusiło to decyzję dowództwa powstania o ewakuacji kanałami. 2 września ostatnie oddziały powstańcze opuściły Stare Miasto pozostawiając tysiące bezbronnej ludności cywilnej.

W Śródmieściu początkowo powstańcy, po zaciętych walkach, zajęli ważne punkty oporu, m.in.: Pałac Staszica (11 sierpnia), gmach Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej (20 sierpnia), Komendę Policji na Krakowskim Przedmieściu (23 sierpnia). 5 września Niemcy rozpoczęli natarcie wzdłuż Alei Jerozolimskich, pomiędzy ulicami Nowy Świat i Marszałkowską. 6 września zakończyły się walki na Powiślu, zaś 11 września Niemcy przerwali połączenie Czerniakowa ze Śródmieściem.

Brak perspektyw na pomyślny rozwój dalszej sytuacji, przede wszystkim brak nadziei na szybkie wejście do Warszawy Armii Czerwonej i poniesione w toku dotychczasowych walk straty, skłoniły dowództwo powstania do podjęcia w dniach 9-10 września rozmów kapitulacyjnych z Niemcami. Przerwano je na wieść o zbliżaniu się jednostek radzieckich do prawobrzeżnej Warszawy. 14 i 15 września Armia Czerwona a wraz z nią jednostki 1 Armii Wojska Polskiego zajęły Pragę.

Między 16 a 21 września został przeprowadzony na lewy brzeg Wisły, w rejonie Czerniakowa i Powiśla oraz na Żoliborzu, desant żołnierzy 2 i 3 dywizji piechoty 1 Armii WP. W sumie przez rzekę przeprawiono 5 batalionów piechoty, które utworzyły przyczółki lecz nie zdołały ich utrzymać nawet z pomocą powstańców. W działaniach podjętych rzekomo z inicjatywy Berlinga poległo blisko 3 000 żołnierzy.
 
23 września skapitulował Czerniaków, jedyny zajęty przez AK rejon przylegający do Wisły. Po zaciętych walkach między 24 a 26 września Niemcy całkowicie opanowali Mokotów, zaś 30 września Żoliborz. Tego dnia w Ożarowie pod Warszawą rozpoczęły się rokowania kapitulacyjne. 2 października w kwaterze gen. von dem Bacha podpisano akt kapitulacji. W dniach od 3 do 5 października walczące oddziały złożyły Niemcom broń. Po kapitulacji powstania żołnierzy umieszczono w obozach jenieckich, natomiast ludność cywilną w obozie przejściowym w Pruszkowie, skąd rozsyłano ją po terenie Generalnego Gubernatorstwa lub kierowano do obozów pracy w Niemczech.

Straty wśród powstańców oceniane są na bez mała 45 000 zabitych, rannych i zaginionych. Do niewoli dostało się około 15 000 walczących, w tym Naczelny Wódz gen. Komorowski i dowódca powstania gen. Chruściel. Zatrważające były natomiast straty wśród ludności cywilnej. Wyniosły one według ostrożnych szacunków ponad 180 000 zabitych, nie licząc rannych, zaginionych i osób które na trwale utraciły zdrowie w wyniku doznanego szoku. Oblicza się, że Niemcy stracili w walkach około 25 000 zabitych, zaginionych i rannych. Nie mniej ważne są straty materialne i duchowe jakie poniosła Warszawa. Około 25% budynków na terenach objętych walkami uległo zniszczeniu, a dalsze Niemcy systematycznie burzyli po upadku powstania warszawskiego. Stolica Polski została praktycznie zrównana z ziemią. Na skutek powstania zniszczone zostały w Warszawie prawie wszystkie materialne zabytki, stanowiące dziedzictwo narodu polskiego.
 
„Powstanie Warszawskie”, obok „Katynia” i „Monte Cassino” stanowi jeden z symboli narodowych, symboli walki o Polskę w II wojnie światowej. Niestety, nasze największe pomniki stawiamy z reguły na morzu przelanej krwi, bezmiarze cierpień i poświęceń, często bezproduktywnych, niepotrzebnych. Czy ta symbolika powinna rozgrzeszać sprawców przelanej krwi? Tych, którzy ponoszą odpowiedzialność za wywołanie powstania, kiedy było wiadomo, że zakończy się ono klęską militarną? Kiedy było pewne, że zostanie zniszczona stolica Polski, jedno z najpiękniejszych miast Europy, kiedy można było spodziewać się bezpowrotnej utraty wielorakich dóbr oraz przelewu, w większości niepotrzebnego, polskiej krwi. Jestem daleki od bezczeszczenia owych symboli, świętości narodowych, od nawoływania do sądów i osądów tych, którym naród stawia pomniki. Niemniej jednak powinniśmy zastanowić się czy cena za owe symbole narodowe nie była zbyt wielka i kto za nie przepłacił. Zastanowić się po to, aby zrozumieć że nieobliczalny polski romantyzm w zasadzie do niczego nas nie doprowadził, nic nam jako państwu, narodowi nie przyniósł poza właśnie przelaną krwią i wielkimi stratami materialnymi.

Kto i dlaczego wywołał powstanie? Na ten temat pisało i wypowiadało się wielu, opinie też są krańcowo różne. Co zaś piszą Ci, którzy byli bezpośrednimi decydentami. Oto jeden z nich: Od oficerów polskich, którzy byli jeńcami w ZSRR, wiedzieliśmy o rosyjskich planach zdobycia Europy. (...) Mieliśmy uczucie, że jedynie my znaliśmy bolszewików.
 
Przeczuwaliśmy, że Europie i światu zagraża olbrzymie niebezpieczeństwo, lecz wydawało się, że nikt tego nie widzi. Zachód był ślepy. Wydawało się nam, że jest naszym obowiązkiem otworzyć mu oczy, zanim będzie za późno. Już od dawna misją Polski była obrona Zachodu przed hordami barbarzyńców (nie zgadzam się z tą opinią RRT). Rozumieliśmy, że znowu woła nas przeznaczenie. Skoro jednak nikt nie chciał słuchać naszych słów, nie pozostało nam nic innego, jak zaalarmować świat, poświęcając siebie. Zatem swoisty mesjanizm przyświecał decyzji o wywołaniu jednej z najtragiczniejszych epopei II wojny światowej. Warto przypomnieć w tym miejscu, że już w marcu 1944, w obliczu coraz powszechniejszej opinii o klęsce Niemców, aby oszczędzić miasto, postanowiono Warszawę wyłączyć z planu „Burza”. Poprzez Watykan i Szwajcarię, nawiązano nawet z Niemcami rozmowy, aby ogłosić Warszawę miastem otwartym. A jednak kilka miesięcy później podjęto jedną z najtragiczniejszych decyzji w tej wojnie.

Naczelny Wódz, gen. Sosnkowski wysłał do kraju, do Komendy Głównej AK depeszę. Przypominał w niej o potrzebie oszczędzania własnych sił, o odpowiedzialności za podwładnych. Lecz Sosnkowski w swojej naiwności popełnił podstawowy błąd. Otóż w dobrej wierze, nie mając pojęcia z jak nieodpowiedzialnymi wyznawcami owego mesjanizmu ma do czynienia, upoważnił Komendę Główną do opanowania przed przybyciem Armii Czerwonej miasta lub regionu, który posłużyłby za bazę dla ustanowienia władzy Delegatury RP w Londynie.

Ogólnikowe, „duże miasto lub terytorium”, pozwoliło Leopoldowi Okulickiemu wykazać, że jego szaleńczy pomysł stoczenia w Warszawie wielkiej walki nie tylko z Niemcami, ale przede wszystkim z Rosją Radziecką o władzę w stolicy i w Polsce, nie jest w żadnym punkcie sprzeczny z rozkazami Naczelnego Wodza. Okulickiego usprawiedliwiać mogą jedynie trudy służby wojskowej w okresie okupacji, szczególnie zaś morze wypitego alkoholu, o czym nadzwyczaj często wspominają autorzy wspomnień i relacji, którzy mieli z nim styczność w okresie wojny. Jednak pytanie, czy Okulicki był świadom swojego postępowania, pozostawmy na boku. Jest podobno faktem, że widział konieczność „dostarczenia światu krwawego dowodu perfidii sowieckiej”.
Sądzić należy, że wstępna decyzja o wybuchu powstania zapadła przed południem 22 lipca w Warszawie przy ulicy Chłodnej 10 (lub Chłodnej 4) na odprawie Komendy Głównej w której uczestniczyli m.in.: gen. Tadeusz Komorowski, II zastępca szefa sztabu płk Janusz Bokszczanin po powstaniu szef sztabu KG AK, szef Biura Informacji i Propagandy płk Jan Rzepecki, szef Oddziału III Operacyjno-Szkoleniowego płk Józef Szostak, szef Oddziału Organizacyjnego KG inż. Antoni Sanojca, zastępca szefa sztabu gen. Leopold Okulicki, szef Oddziału II Informacyjno-Wywiadowczego płk Kazimierz Iranek-Osmecki, szef Oddziału V Łączności Operacyjnej płk Kazimierz Pluta-Czachowski, szef sztabu KG AK gen. bryg. Tadeusz Pełczyński, komendant Obszaru Warszawskiego AK gen. Albin Skroczyński i komendant Okręgu Warszawskiego płk Antoni Chruściel4. Oficerowie Komendy Głównej bynajmniej nie stanowili monolitu jeśli chodzi o wzajemne zaufanie. Były to osoby z różnych środowisk i o różnych charakterach. Podobne stosunki panowały między komendą a komendanturami obwodów. Na przykład płk Chruściel utrzymywał bardzo dobre stosunki jedynie z płk. Rzepeckim, do którego miał pełne zaufanie.

W tym miejscu warto zwrócić uwagę na fakt, że o ile w początkowej fazie dojrzewania decyzji o powstaniu rolę inspirującą pełnił Okulicki, o tyle od momentu kiedy decyzja ta była już pewna a chodziło o dopracowanie szczegółów, m.in. terminów, rolę inicjatywną przejął płk Jan Rzepecki. Natomiast gen. Komorowskiego coraz bardziej przytłaczała świadomość zbliżającego się powstania i odpowiedzialność za podjęte decyzje. Idea walki Okulickiego opierała się na wiekowej polskiej głupocie wyrażającej się w tym przypadku następującą kalkulacją: należy wywołać powstanie, zająć miasto i utrzymać je aż do czasu nadejścia Armii Czerwonej, jeśli nie nadejdzie – umrzeć. Kalkulacja Rzepeckiego była oparta na kalkulacjach politycznych, i to od razu możemy dodać że złych kalkulacjach, w których uwzględniał aktywną postawę Armii Czerwonej wobec faktu zaistnienia powstania. W zasadzie wśród głównych decydentów i ich doradców zdecydowanie przeciwny wywoływaniu powstania był płk Bokszczanin. Przedstawiał zupełnie odwrotną niż Rzepecki wersję, według której Rosjanie pozostaną obojętni wobec działań zbrojnych na terenie Warszawy.

Według Iranka-Osmeckiego, ostateczną decyzję odnośnie do rozpoczęcia walki gen. Komorowski wydał 31 lipca około godziny 17.00 w obecności gen. Pełczyńskiego, gen. Okulickiego, płk. Chruściela i delegata rządu Jankowskiego. Przesądziła ją najprawdopodobniej informacja przyniesiona przez Chruściela, że czołgi radzieckie zajęły już podwarszawskie: Okuniew, Radość i Miłosną i zrobiły wyłom w niemieckim przyczółku na Pradze.

W historiografii polskiej, szczególnie krajowej powstałej po 1989, wręcz roi się od dyskusji na temat, czy Armia Czerwona mogła uratować (wyzwolić, przyjść z pomocą) Warszawę? W toku tych dywagacji ważną rolę odgrywa analiza sytuacji operacyjno-taktycznej na froncie radziecko-niemieckim na wschód i północny wschód od Warszawy. Tymczasem wydaje się, że sedno sprawy leżało zupełnie gdzie indziej. Mianowicie warunkiem rozpoczęcia przez Armię Krajową powstania było wykonanie przez Armię Czerwoną z przedmościa pod Magnuszewem manewru oskrzydlającego Warszawę od południa. Dokładnie takiego, jaki został wykonany w styczniu 1945. Tylko w ten sposób Rosjanie mogli dostać się do lewobrzeżnej części stolicy latem 1944. Jedynie wybuch powstania w chwili rozpoczęcia radzieckich działań spod Magnuszewa dawał szansę na spełnienie jego wojskowych, a w perspektywie politycznych celów, czyli przyjęcia wojsk i władz radzieckich przez Delegaturę Rządu i dowództwo AK w Warszawie. Tylko jakie cele polityczne i wojskowe mieliby wówczas do spełnienia w Warszawie Rosjanie?
 
Gen. Bór-Komorowski przez całą przez całą ostatnią dekadę lipca zdecydowanie odparowywał naciski na niezwłoczne podjęcie walki. Ufał oficerom operacyjnym, którzy przestrzegali, że nie wolno zaczynać powstania zanim wojska sowieckie nie rozpoczną operacji oskrzydlania miasta, bo na pewno nie będą Warszawy zdobywać atakiem frontalnym.

Czy należało kalkulować że wojska radzieckie wejdą czy nie do Warszawy? Oczywiście, że należało, ale nie w sposób jednostronny bez porozumienia z dowództwem Armii Czerwonej. Kiedy 3 sierpnia w Moskwie, podczas spotkania na Kremlu, Mikołajczyk eksponował fakt wybuchu i znaczenie powstania zbrojnego w Warszawie, Stalin wyraźnie deprecjonował znaczenie tego wydarzenia dla losów wojny. Dzisiaj z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że był i tak nad wyraz układny nie sprzeciwiając się koncepcji wsparcia walczących oddziałów. Front wschodni był w wojennej strefie odpowiedzialności Rosjan. Tak ustalono w Teheranie i te ustalenia realizowali wszyscy, którzy mieli coś do powiedzenia w tej wojnie. Polska, jedynie z punktu widzenia naszego polonocentryzmu, powinna była być w centrum ówczesnej światowej polityki. Skoro tak nie było, widocznie świat uznał że jest to zbędne.

14 września wojska radzieckie zajęły prawobrzeżną Warszawę. Był to zaplanowany finał białoruskiej operacji strategicznej na środkowym odcinku frontu wschodniego w lecie 1944. Czy stać było wojska radzieckie na zdobycie Warszawy? Myślę, że tak. Tylko niby po co? W jakim celu? Dla kogo? Żeby pomóc ewidentnemu przeciwnikowi politycznemu Stalina jakim był rząd polski w Londynie? Strefy władzy, podział wpływów był już dokonany w Teheranie. I Stalin nie widział potrzeby komplikowania sobie sytuacji. Na jego miejscu każdy postąpiłby podobnie. Nie Stalin, lecz Anglicy i Amerykanie sprzedali Polskę dużo wcześniej niż w Jałcie.

Po opanowaniu Pragi, na rozkaz gen. Berlinga, oczywiście że uzgodniony z Rosjanami, część oddziałów 1 Armii WP podjęła działania zaczepne w celu przyjścia z pomocą walczącym powstańcom. Utworzono przyczółki na lewym brzegu Wisły i nawiązano kontakt z oddziałami powstańczymi2. Jednak wobec pasywnej postawy Rosjan i przewagi wojsk niemieckich oraz olbrzymich strat oddziałów 1 armii ponoszonych przede wszystkim ze względu na nieumiejętność walki w mieście, przyczółki zlikwidowano. 1 armia okupiła swoją inicjatywę śmiercią 3764 żołnierzy. Nigdy dotąd, od kampanii wrześniowej 1939, wojsko polskie nie poniosło tak ogromnych strat. Przypomnijmy, że cztery miesiące wcześniej pod Monte Cassino poległo 924 żołnierzy a 345 uznano za zaginionych.
  
Wybuch powstania warszawskiego zbiegł się z wizytą w Moskwie Mikołajczyka. Jeszcze przed wyznaczeniem daty rozpoczęcia działań zbrojnych, kierownictwo AK zastanawiało się co premier rządu będzie robił w Rosji. Część z oficerów KG, nie wiedzieć czemu doszła do przekonania, że powstanie mogłoby stanowić dobrą kartę w rękach premiera podczas jego rozmów ze Stalinem. W przyszłości warto zastanowić się nad następującą tezą. Leopold Okulicki był bliskim współpracownikiem, jeśli nie przyjacielem i zaufanym, gen. Władysława Andersa. Razem byli i pili w Rosji, razem byli na Bliskim Wschodzie. Obaj opowiadali się jako nieprzejednani wrogowie Związku Radzieckiego. Okulicki nigdy nie był dobrym dowódcą, trudno też jednoznacznie oceniać jego zdolności do pracy w konspiracji, chociaż i te nie wydają się najwyższego lotu, zważywszy na ciągoty generała do alkoholu. Można zatem przypuszczać, że zasadniczym celem misji Okulickiego w Warszawie, było zbuntowanie Armii Krajowej przeciw rządowi w Londynie i Naczelnemu Wodzowi, jeśli ci przystawaliby łatwo na żądania Stalina. Tymczasem faktem jest, że podczas pobytu w Moskwie premier Mikołajczyk eksponował znaczenie powstania, podczas gdy Stalin wyraźnie deprecjonował jego znaczenie dla losów wojny.

Akt kapitulacji powstania podpisano 2 października w Ożarowie, w kwaterze gen. von dem Bacha-Zelewskiego. Gen. Komorowski nie odważył się stanąć oko w oko z Niemcami. Wysłał w celu złożenia podpisów upełnomocnionych przedstawicieli Komendy Głównej AK płk. Iranek-Osmeckiego i ppłk. Zygmunta Dobrowolskiego. Sam zdobył się jedynie na napisanie dzień później rozkazu, w którym niewinnie przelaną krew setek tysięcy warszawiaków usprawiedliwiał „ogólnym rozwojem wypadków wojennych na naszych ziemiach”.

Bez względu na racje towarzyszące decyzji wybuchu powstania, decyzja ta była błędna, należy się zastanowić czy w myśl przepisów prawa wojennego nie była zbrodnią wojenną. Wydanie rozkazu do walki w mieście narażało na zniszczenie nie tylko samo miasto, jedno z najpiękniejszych miast świata, ale w jeszcze większym stopniu narażało życie setek tysięcy jego mieszkańców, którzy mieli prawo oczekiwać zapewnienia im bezpieczeństwa, szczególnie od przedstawicieli ich rządu. Tej zbrodniczej decyzji nie usprawiedliwiają żadne względy polityczne ani wojskowe. Potrzeba czy wręcz konieczność zamanifestowania się przez Delegaturę Rządu i Armię Krajową Rosjanom jako prawowici gospodarze stolicy Polski, a tym samym całego kraju, mogła być i powinna być zrealizowana w każdy inny sposób, byle nie narażając miasto i jego mieszkańców.
 
Tragedia powstania nie wzięła się li tylko z błędnego momentu podjęcia walki. Również sam przebieg działań militarnych, szczególnie w pierwszej fazie powstania, rzutował na jego przebieg, i to dodajmy od razu, w sposób korzystny dla powstańców. Oto bowiem gdyby AK zdołała opanować wszystkie niemieckie punkty oporu w mieście, wówczas Niemcy nie mieliby związanych rąk i nie musieliby cały czas troszczyć się o los kilku tysięcy własnych żołnierzy, urzędników i innych osób otoczonych przez powstańców w różnych punktach miasta. Spalenie Warszawy byłoby wtedy najłatwiejszym i najskuteczniejszym sposobem zakończenia walk i zażegnania zagrożenia w postaci ogniska walki na linii frontu niemiecko-radzieckiego.

W tym kontekście odpowiedź na pytanie - czy powstanie mogło mieć inny przebieg? – jest oczywista. Pierwotny plan dowództwa niemieckiego, przed objęciem dowództwa przez Bacha-Zelewskiego 8 sierpnia, przewidywał spalenie miasta przez użycie bomb zapalających. Przy zastosowaniu tego sposobu powstańcy i cała ludność Warszawy byłaby szybko wykurzona z miasta jak lisy z nor. Niemcy mieli już wówczas znakomite doświadczenia w tym względzie wyniesione z pożarów niemieckich miast jakie wzniecały naloty alianckie. Jednym z najświeższych i najbardziej tragicznych było spalenie Hamburga które dowiodło, że w mieście nie można oprzeć się żywiołowi ognia.

Koszmar ruin Warszawy, cmentarz tysięcy ludzi, świadectwo heroicznej 63-dniowej walki, przynosiły bezsilność i żal, powodowały bolesny wstrząs, dręczące pytania. Rany jakie pozostawiło po sobie powstanie warszawskie ledwo zabliźniły się. Dociekanie przyczyn katastrofy jest niezwykle bolesne. To jakby rozdrapywanie owych blizn. Powstanie to synonim polskiego heroizmu. Jednak heroizm i jego kult nie może przesłaniać problemu odpowiedzialności. Na tych, co szafują życiem ludzi, ich dorobkiem i zasobami kultury narodowej, ciąży wyjątkowa odpowiedzialność. Pamięć o powstaniu powinna uczyć kompetencji i odpowiedzialności za życie i wartości narodowe. Każda manifestacja winna mieć swoje sensowne granice. Musi istnieć proporcja strat i zysków. Poświęcanie losu stolicy i jej mieszkańców dla manifestacji protestu było krokiem niedopuszczalnym i nieodpowiedzialnym. Symbol powstania warszawskiego nie równoważy ogromu strat za które bezpośrednio odpowiedzialni są ci, którzy dowodzili powstaniem.
 
Na początku września 1944 wojska prawego skrzydła 1. Frontu Białoruskiego, po ciężkich walkach na przed­polach Warszawy, osiągnęły rubież: Ze­grze, Słupno, Wesoła, Stara Miłosna, Międzylesie, Zbytki. Na linii tej Niemcy oparli przedni skraj obrony przedmościa warszawskiego. Na terenie o powierzch­ni 700 km 2 Niemcy zgromadzili siły 4. KPanc SS w składzie dwóch dywizji pancernych SS „Wiking” i „Totenkopf” oraz 1. Dywizji kawalerii węgierskiej i 73. DP z 9. Armii. Trwałość skutecz­nej obrony Warszawy Dowództwo GA „Mitte” wiązało z utrzymaniem właśnie tego przedmościa. Niemcy nie mogli so­bie pozwolić, aby Rosjanie stosunkowo łatwo zdobyli przyczółki, przy współ­udziale powstańców, na lewym brzegu Wisły. Dlatego wszelkimi siłami starano się nie dopuścić Rosjan do Wisły, dopó­ki w Warszawie trwało powstanie.
 
Główne uderzenie na pozy­cje niemieckie wykonała 47. Armia wraz z podpo­rządkowaną jej polską 1. DP im. T. Kościuszki, zaplanowane od połu­dnia w kierunku Miedzeszyna, Miedzy­lesia, Anina, Wygody, Radzymina, Pra­gi. 1. DP im T. Kościuszki miała dzia­łać w składzie radzieckiego 125. Kor­pusu Armijnego. Współdziałając z ra­dziecką 76. i 175. DP dokonać miała przełamania niemieckiej obrony na od­cinku o szerokości 1700 m pomiędzy hutą szkła a stacją kolejową Międzyle­sie i poprowadzić natarcie na głębokość 16 km w kierunku na Anin, Wawer, Pra­gę (most Kierbedzia). Cały pas natarcia na tym odcinku był silnie zalesiony i gę­sto zabudowany. Na umocnionych stano­wiskach na kierunku natarcia 1. DP WP bronił się 70. pp wspierany z zachodnie­go brzegu Wisły 173. pułkiem artylerii i artylerią ciężką. Dywizję polską, na czas natarcia, wsparto radzieckimi jed­nostkami 12. BAA (brygadą artylerii ar­matniej), 94. pułkiem artylerii rakieto­wej, baonem czołgów z 58. Bpanc i 129. baonem saperów.
 
10.09.1944 o godzinie 13.00, po in­tensywnym przygotowaniu artyleryj­skim i lotniczym, przystąpiono do natar­cia. Do końca dnia polska dywizja osią­gnęła szosę Czaplowizna- Wawer, a na­stępnego dnia podeszła pod Kawęczyn. 12.09 zbliżyła się do Pragi, gdzie wie­czorem na przedpolach odparła kontr­uderzenie niemieckiego pułku piechoty zmotoryzowanej z 19. Dpanc i czołgów. 13.09.1944 1. DP im T. Kościuszki pro­wadziła walki uliczne na Pradze wspiera­na w końcowej fazie walk 1. Bpanc im. Bohaterów Westerplatte i 13. papanc. W nocy zdobyto Dworzec Wileński i stację kolejową Warszawa- Praga. Ro­sjanie z 175. DP w tym czasie zdobyli Grochów i kontynuowali natarcie na Sa­ską Kępę. Natomiast prawy sąsiad jedno­stek polskich, 76. DP, zdobyła Targówek i rozpoczęła walki o nowe Bródno. Rano 15.09.1944 cała Praga była wyzwolo­na. Wyzwolenie Pragi stało się podsta­wą działań 1.Armii WP mającej za zada­nie uchwycenie przyczółków na lewym brzegu Wisły i udzielenie wsparcia wal­czącym jeszcze powstańcom.
 
16.09 jednostki l. Armii WP, znaj­dujące się dotychczas w rejonie Zie­lonki, Anina, Wawra, zluzowały znaj­dujące się nad Wisłą oddziały radziec­kie 125. Korpusu Armijnego, które wraz z l. DP im. T. Kościuszki wyzwoliły Pra­gę. Pozycje pierwszorzutowe zajęły: 2. DP (d-ca gen. J. Rotkiewicz) naprze­ciw Żoliborza , l. BK (d-ca płk W. Ra­dziwanowicz) naprzeciw Śródmieścia (do mostu Poniatowskiego), 3. DP (d-ca gen. S. Galicki) naprzeciw Czerniakowa do osiedla Las. W drugim rzucie znaj­dowały się 4. DP (d-ca gen. B. Kienie­wicz), która przybywała na Pragę i obej­mowała służbę garnizonową, oraz l. DP (d-ca gen. W. Bewziuk), ześrodkowana po zluzowaniu w rejonie Rembertowa.
 
Niemcy w tym czasie odcięli Czerniaków od Śródmieścia, zacieśnili pierścienie okrą­żenia wokół powstańczych zgrupowań, mokotowskiego i żolibor­skiego, i opanowali Powiśle. Za pośred­nictwem łączniczek AK dowództwo l. Armii WP uzyskało pierwsze, niepeł­ne wiadomości o tragicznym położeniu powstańców, utrzymujących się jeszcze na lewym brzeg Wisły w rejonie Kępy Potockiej i ok. 0,5 km odcinku w rejonie Czerniakowa.
15.09.1944 w godzinach przedpo­łudniowych dowódca l. Armii WP gen. Z. Berling otrzymał rozkaz szefa szta­bu l. Frontu Białoruskiego, dotyczący rozpoczęcia przygotowań do forsowania Wisły.
 
Po pobieżnym rozpoznaniu ko­ryta Wisły, nocą 16.09.1944 oddziały 3. DP, wsparte artyle­rią i 2. pułkiem nocnych bom­bowców „Kraków”, rozpoczęły forsowa­nie Wisły na południe od mostu Ponia­towskiego. Przeprawiły się: kompania rozpoznania. i l. baon (d-ca por. S. Ko­nonkow) z 9. pp - łącznie około 420 ludzi. Następnej nocy przeprawił się 3. baon (d-ca kpt. S. Olechnowicz) w sile ok. 450 ludzi i 5 dział. W ten spo­sób uchwycono przyczółek czerniakow­ski. Baony 9. pp., walczące na górnym Czerniakowie wspólnie z powstańcami, zdołały rozszerzyć granice przyczółka. Jednak silna obrona niemiecka i brak ko­ordynacji działań z oddziałami AK, znaj­dującymi się w śródmieściu, uniemożli­wił przebicie się i połączenie z oddzia­łami walczącymi w centrum Warszawy. Pragnąc rozszerzyć przyczółek czernia­kowski i w celu opanowania przyczół­ków mostowych, wydano rozkaz forso­wania Wisły 19.09.1944. Zadanie to wy­konał 8. pp (d-ca ppłk K. Karasiewicz) dwoma baonami pod osłoną dymną, przy wsparciu artylerii i lotnictwa. Uchwy­cono przyczółek pomiędzy mostem Po­niatowskiego i Średnicowym. Niestety, w nocy z 19.09 na 20.09 baony te po­niosły duże straty i pod naciskiem czoł­gów niemieckich ewakuowały się z no­wo utworzonego przyczółka. Z ponad 800 przeprawionych żołnierzy, ewaku­owano zaledwie 164.
 
W nocy na 18.09.1944 przy­stąpiono również do forso­wania Wisły w rejonie Po­toku na Żoliborzu, zada­nie to powierzono 2. DP. Przeprawiono tam 4 kompanie, a następnie 2 kompanie i część 3. baonu z 6. pp (d-ca ppłk I. Go­ranin). Na przyczółku tym też poniesio­no duże straty. Mimo wsparcia artyleryj­skiego i lotniczego, prowadzonego z pra­wego brzegu Wisły, sytuacja na przy­czółkach była krytyczna. Jednostki piechoty, uzbrojone w lek­ką broń, nie były w stanie oprzeć się nacierającym czołgom nie­mieckim.
 
21.09 przeważające siły niemieckie - składające się z grupy bojowej H. Reinefartha i H. Rohra z korpusu E. von dem Ba­cha, wzmocnionej m.in. oddziałami dywizji pancerno- spado­chronowej „Hermann Göring”- przystąpiły do kontruderzenia na Czerniakowie. Natomiast likwidacji przyczółku na Żolibo­rzu dokonały oddziały grupy osłonowej korpusu von dem Ba­cha, to jest oddziały 25. DPanc a następnie 19. DPanc. Obroń­ców przyczółków zepchnięto na sam brzeg Wisły. W związku z czym gen. Z. Berling, na podstawie rozkazu dowódcy 1. Fron­tu Białoruskiego, przystąpił w nocy na 23.09.1944 do ewakuacji oddziałów z lewego brzegu Wisły.
 
Walki na przyczółkach warszawskich, mimo fiaska ope­racji, charakteryzowała szczególna ofiarność powstań­ców i żołnierzy l Armii WP. Mimo to specyfika walk w terenie zabudowanym nie pozwoliła w pełni wy­korzystać całej siły ognia artylerii polskich i radzieckich jednostek frontowych. Powiększanie czy też utrzymanie przyczółków w tych warunkach było niezwykle trudne, gdyż wróg był w terenie, któ­ry stwarzał mu dogodną osłonę do obrony. Jednocześnie nie po­zwalał atakującym przeprowadzić szybkich i skutecznych ataków z uchwyconych przyczółków, przy wsparciu jednostek pancernych, w celu ich poszerzenia. Straty żołnierzy Wojska Polskiego w ciągu 5 dni walk na przyczółkach warszawskich wynosiły 2834 zabitych i przekraczały aż trzykrotnie liczbę Polaków poległych pod Monte Cassino. Była to wielka, niedoceniana ofiara żołnierzy WP.
 
Ważniejsze akcje zbrojne podczas okupacji na terenie Warszawy
  • 19.05.1942 podłożono bombę w niemieckim kasynie gry przy al. Szucha (FBMPS).
  • W nocy z 7 na 8.10.1942 podczas akcji „Wieniec” wysadzono wokół Warszawy tory kolejowe na sześciu liniach komunikacyjnych. W rejonie Marek (przerwa z powodu wykolejenia pociągu 20 godzin); na trasie Warszawa- Rembertów w rejonie blokowni Antoninów (wykolejony pociąg sanitarny, przerwa w ruchu 6 godzin); Warszawa- Otwock koło blokowni Anin (wykolejony pociąg przerwa w ruchu 7 godzin); Warszawa- Legionowo (uszkodzone tory, przerwa w ruchu 7 godzin); Pruszków – Warszawa Zach. (uszkodzone tory w dwóch miejscach); Warszawa Zach.- Kutno, wykryto umieszczony tam ładunek wybuchowy, mimo to przerwa w ruchu pociągów około 3 godzin. (d-ca kpt. inż. Z. Lewandowski „Szyna” AK).
  • 24.10.1942 dokonano zamachu na „Cafe Club” w odwecie za publiczną egzekucję, grupa bojowa GL (d-ca R. Bogucki „Suchy”} wrzuciła do lokalu wiązkę granatów.
  • 21.10.1942 zamach na „Mitropę” i drukarnie „Nowego Kuriera Warszawskiego” (GL).
  • 30.11.1942 napad na bank KKO, zrabowano ponad 1 000 000 zł (GL).
  • 28.02.1943 opanowano Pañstwową Wytwórnie Papierów Wartościowych (GL).
  • 26.03.1943 w akcji pod Arsenałem, kryptonim „Meksyk II”, odbito 21 więźniów politycznych przewożonych z gestapo w al. Szucha na Pawiak. Wśród odbitych znajdował się podharcmistrz J. Bytnar „Rudy”. Grupami atakującymi dowodził T . Zawadzki „Zośka”, całą operacją dowodził S. Broniewski „Orsza”. W akcji zostali śmiertelnie ranni A. Dawidowski „Alek” i T. Krzyżewicz „Tadzio II”. H. Lenek „Hubert” został schwytany i zamordowany przez Niemców (AK- Szare Szeregi).
  • W kwietniu i maju 1943 wykonano kilkadziesiąt akcji zbrojnych, zaopatrzeniowych i ewakuacyjnych mających na celu przyjście z pomocą powstañcom w getcie (AK, GL, KB).
  • 11.07. 1943 kolejny zamach na „Cafe Club” w odwecie za masowe egzekucje więźniów Pawiaka (GL dca. M. Krajewski „Pietrek”).
  • 11.07.1943 zamach na tramwaj linii nr „0” (tylko dla Niemców).
  • 15.07.1943 zamach na maszerującą kolumnę SA (ZWM-GL).
  • 31.07.1943 podpalono zbiorniki z około 1 000 000 litrów benzyny (AK)
  • 12.08.1943 Tak zwana akcja „Góral”. Podczas konwoju furgonetki bankowej przewożącej pieniądze z Banku Emisyjnego przy ul. Bielañskiej na Dworzec Wschodni zaatakowano konwój. W akcji zdobyto 105 000 000 zł (oddział dywersyjny „Motor”- AK, d-ca por. R. Kizny „Pola” )
  • 7.09.1943 Zamach na kata i komendanta Pawiaka F.Bürckla (AK)
  • 26-28. 09. 1942 Akcja „Ogólna”, wysadzono w kilku miejscach tory kolejowe (GL)
  • 23.10.1943 obrzucono granatami „Bar Podlaski” (ZWM-GL)
  • 1.02.1944 zlikwidowano dowódcę SS i policji F. Kutscherę (AK)
  • 24.04.1944 zlikwidowano szefa żandarmerii w Warszawie płk. Greissera (AK)
  • 29/30.04. 1944 odbito więźniów ze szpitala Jana Bożego (AK)
  • 29.06.1944 kolejna akcja odbicia więźniów ze szpitala Jana Bożego (AK)
  • 3/4.05.1944 zaatakowano lotnisko „Bielany” i zniszczono 5 samolotów a 3 uszkodzono.
 
Ponadto w Warszawie wykonano kilkaset innych akcji zbrojnych, głównie likwidacyjnych, ekspropriacyjnych  (wywłaszczeniowych), rozbrojeniowych.




Bezpośrednie przyczyny
wybuchu Powstania
1-go sierpnia 1944
witas, 5.08.2010
http://blogmedia24.pl/node/51898
 
"Przez wiele setek lat póki istnieć będzie naród polski każdy Polak będzie przyznawał, że Powstanie Warszawskiego było samobójczym szałem i będzie do niego miał synowską miłość i tkliwość. Będzie z niego dumny" - Stanisław Cat-Mackiewicz, wybitny polski pisarz polityczno-historyczny.
 
31.07 na porannej odprawie KG AK wobec informacji szefa wywiadu płk. Iranka-Osmeckiego (obecni ocenili jego raport jako seminaryjny wzorzec jak powinien wyglądać idealny wykład wywiadu armii przed podjęciem decyzji operacyjnej, bardzo dokładny, z precyzyjnym ustaleniem nazw, siły i kierunku przemieszczania się jednostek nieprzyjaciela), że Niemcy skutecznie powstrzymali ataki Sowietów i przeszli do natarcia oraz wniosków: „najbliższe dni nie przyniosą przełomu w sytuacji przed Warszawą”, Komendant Główny AK zapowiedział: „walka nie zostanie podjęta 1 sierpnia i najprawdopodobniej też nie 2-go sierpnia”. Wobec tego najżarliwszy zwolennik natychmiastowej walki płk. Rzepecki oznajmił teatralnie głośno: „w tych warunkach nie przyjdę na popołudniową odprawę (o 18-tej), można być pewnym, że nie zapadnie żadna decyzja, a ja nie mam czasu".
   
Co się więc stało, jakim cudem następnego dnia Warszawa zabrzmiała hukiem wystrzałów Godziny W?
 
Tak wspomina tę odprawę o „18-tej” dnia 31 lipca 1944 szef wywiadu płk Iranek-Osmecki:
”Poranna odprawa i opanowane zachowanie radykalnych zwolenników wybuchu walki uspokoiły mnie [Rzepecki, Okulicki, Chruściel – przyp. Witek]. Po południu otrzymałem kolejne informacje, tym razem pewne, że niemieckie dywizje pancerne szykują poważne kontruderzenie na przedpolu warszawskim. W takim wypadku rozpoczynanie powstania byłoby nonsensem. Postanowiłem dotrzeć do KG = Komenda Główna AK] trochę wcześniej, aby zrelacjonować sytuację przed zaplanowaną naradą o 18:00. Niestety z powodu łapanki [= zwyczajowej obławy niemieckiej na warszawskich ulicach] musiałem obejść cały kwartał domów i przeczekać.
 
O godz. 17:45 gdy dotarłem na Pańską (konspiracyjny lokal KG AK), nikogo oprócz gen.Bora nie zastałem. Zapytałem dlaczego jeszcze nikogo nie ma, Bór odpowiedział:
- "Monter przyniósł wiadomość, ze tanki sowieckie zajęły Okuniew, Radość i Miłosną i zrobiły wyłom w niemieckim przyczółku na Pradze. Powiedział, że jeśli nie zaczniemy teraz, możemy się spóźn. Wydałem więc rozkaz. Byłem z Pełczyńskim i Okulickim
- Popełnił pan błąd panie generale, informacje Montera są niedokładne. Otrzymałem właśnie ostatnie meldunki - przyczółek praski nie został przełamany. Wręcz przeciwnie - Niemcy przygotowują się do rozpoczęcia przeciwnatarcia"
 
Bór usiadł, a raczej osunął się na krzesło. Kilkakrotnie przetarł ręką czoło, poczym zapytał bezdźwięcznym głosem:
- Co mam robić? Co mi pan radzi?

I-Osmecki: „Czy ma pan łączniczkę, żeby odwołać rozkaz?"
Bór: „A więc trzeba raz jeszcze odwoływać? Znowu odkładać?"
I-Osmecki: Tak, panie generale. Wybrał pan najgorszy moment. Trzeba przekazać odwołanie rozkazu"

Wszedł Szostak [umiarkowany zwolennik powstania - przyp. Witek]
Bór: „Mój Boże, już szósta. Już ponad godzinę temu jak Monter stąd wyszedł. Już za późno, nie możemy nic zrobić."
Szostak: Jak to?  wydal pan rozkaz bez porozumienia z Irankiem-Osmeckim, szefem II Oddziału, ani ze mną (szef wydziału operacyjnego) ? To szaleństwo. Damy się wszyscy zmasakrować. Trzeba natychmiast odwołać ten rozkaz."
Bór: „Za późno, nie możemy juz nic poradzić"
Siedział bezsilny, wyczerpany (..)
- „Nie możemy nic więcej zrobić”.
wstał i wyszedł.

Po chwili wszedł płk.Pluta-Czachowski i oznajmił: „Przeciwnatarcie niemieckie właśnie się rozpoczęło". (K.Iranek-Osmecki „Powołanie i przeznaczenie” str.425)
Na drugi dzień, o tejże porze porze rozpoczęła się najdramatyczniejsza bitwa w historii narodu polskiego, trwająca 63 dni , której rezultaty znamy.
 
Nasuwa się pytanie podstawowe – czy przyniesiona przez Montera wiadomości o „tankach sowieckich w Radości i Miłosnej" (przedmieścia Pragi) i wyłomie w niemieckiej obronie były prawdziwe? Otóż NIE. A przynajmniej nie do końca. Jakieś 2-3 zabłąkane czołgi mogły rzeczywiście znaleźć się na przedpolach Pragi, bo Armia Czerwona miała w zwyczaju i taktyce „rozpoznanie bojem” czyli ryzykowne ataki poszczególnych oddziałów aż do zatrzymania przez wroga. Ogromna ilość (produkcja ponad 15 tysięcy rocznie) uniwersalnych, znakomitych tanków T-34 i ograniczona troska o straty własne umożliwiała samotne rajdy czołgowe (z lub bez desantu na pancerzu) w głąb terytorium wroga. Natomiast o żadnym zajęciu (nawet czasowym) Miłosnej czy już w ogóle przełamaniu obrony nie mogło być mowy.
 
Zresztą jest jeszcze jedna hipoteza, 29.07 płk Bokszczanin po wszystkich swoich ostrzeżeniach (do rozsądku nawoływali m.in. najinteligentniejszy zdaniem przełożonych i kolegów oficer KG AK, dlatego też mianowany na zastępcę szefa sztabu AK – płk dyplomowany Bokszczanin (m.in. b.dowódca plutonu w 4 pułku huzarów Armii Ochotniczej gen.Denikina), komendant Obszaru warszawskiego (jakby województwa) gen. Skroczyński (oświadczył Borowi: „nie ma pan prawa podejmować decyzji, która jest niczym innych niż samobójstwem”), płk artylerii Płuta-Czachowski, nawet umiarkowany zwolennik wystąpienia zbrojnego płk Szostak (przypomniał, że bez pomocy lotniczej aliantów i przysłania Brygady Spadochronowej nie osiągnie ono powodzenia) i szef wywiadu AK płk Kazimierz Iranek-Osmecki ps.”Heller”), powiedział na koniec : "Musimy być bardzo ostrożni. Trzeba 2 razy sprawdzać każdą wiadomość dotyczącą Armii Czerwonej. Bolszewicy będą mogli wysyłać patrole, abyśmy sądzili, że to atak (na Warszawę). Trzeba upewniać się, że to ich główne siły, a nie tylko wabik”  (Iranek-Osmecki str.421).
 
Janusz Bokszczanin był dowódcą plutonu w 4. pułku huzarów antysowieckiej armii gen. Denikina i znał dobrze perfidię i brak skrupułów bolszewików.
 
Następna kwestia – skąd Monter pozbawiony aparatu wywiadowczego miał tą wiadomość o sowieckich tankach na Pradze ? Szef wywiadu AK płk. Iranek-Osmecki podczas Powstania dokładnie sprawdzał przez swych podkomendnych czy były jakiekolwiek meldunki o przełamaniu przedmościa niemieckiego na przedpolach Pragi - co jak meldował Monter Borowi o 17-tej 31.07.1944 i definitywnie ustalił, że żadnych takich meldunków i faktów nie było.  (Iranek-Osmecki str.423)
Mogło być tak - 31 lipca po południu Monter spotkał się z Rzepecki i ten przysiągł mu, że właśnie wraca z Pragi i na własne oczy widział tam sowieckie wojska z czołgami. Monter, mając do niego wielkie zaufanie, pod wrażeniem tych rewelacji natychmiast pobiegł do wahającego się od kilku dni Bora i tą sensacją  przekonał go ostatecznie do wydania rozkazu do walki.  Mimo, że wiadomość okazała się nieprawdą i miała tragiczne, fatalne skutki (może właśnie dlatego), Monter nigdy nie tłumaczył się oficjalnie od kogo ją otrzymał. Może wstyd mu było, że dał się tak podejść swojemu przyjacielowi? Bo Rzepecki i Monter-Chruściel znali się od dawna, co najmniej od 1931 z CWP w Rembertowie.
 
Przebiegły i inteligentniejszy Rzepecki miał na swego prostolinijnego przyjaciela przemożny wpływ. Przekonał go do szans powodzenia powstania nawet przy katastrofalnym stanie uzbrojenia, dopingując go mirażem chwały zwycięskiego dowódcy (bo Chruściel dzielnym, bojowym oficerem był, czego nie można mu umniejszać, we wrześniu 1939 walczył aż do 29.IX na czele 82. syberyjskiego pułku piechoty, wywodzącego się z 1.pułku strzelców polskich, który stanowił zimą 1919-1920 bohaterską tylnią straż armii admirała Kołczaka i walecznego generała Kappela). 
 
Tłumaczył mu optymistycznie rozwój sytuacji politycznej (bo w tym temacie dowódca warszawskiej AK „był absolutnym ignorantem”). Warto tu zająć się osobą Jana Rzepeckiego, szefa propagandy AK ( BIP). Ciekawa, złożona postać, ideowy piłsudczyk, od 1914 w Jego legionach. Mimo to podczas kryzysu majowego 1926 zostaje wierny rządowi i osobiście dowodzi żołnierzami uniemożliwiającymi Marszałkowi przejazd przez most Poniatowskiego.
 
Po zamachu majowym służba w CWP i WSW. Walczył w 1939 po czym przeszedł do działalności konspiracyjnej w ZWZ-AK, będąc politycznie blisko PSL, które po wojnie miało największe szanse być główną partią polityczną. We wrześniu 1945 krytykując płk Radosława za wezwanie do ujawniania się, zakładając czy stając na czele organizacji „Wolność i Niezawisłość”. 5.11 tegoż roku aresztowany, wydaje wszystkich swoich współpracowników i nawołuje do ujawnienia pozostałych. Skazany na 8 lat więzienia (sic!, amnestionowany zaraz przez prezydenta Bieruta.
 
W tym samym roku, kilka miesięcy wcześniej niespełna 18-letnia sanitariuszka „Inka” Danuta Śledzikówna dostaje karę śmierci za „uczestnictwo w organizacji dążącej do obalenia ustroju” i wyrok zostaje wykonany. Ince prawa łaski do życia nie udzielił ten „polski” komunista. A ideowemu legioniście podarował natychmiast wolność, zadziwiające…
 
Zwłaszcza, że nie służył potem Rzepecki on do żadnych prac operacyjnych UB, a został zatrudniony w Akademii Szatbu Generalnego LWP. Legionista, piłsudczyk, sanacyjny oficer, szef propagandy AK w wojsku Rokossowskiego Konstantina Konstantinowicza, marszałka ZSRR i PRL zarazem. Czegoś tu nie rozumiem. Póki archiwów radzieckich nie otworzą…
 
To właśnie Rzepecki skłonił 27.07 Montera do podjęcia samowolnego rozkazu o pogotowiu bojowym dla warszawskiej AK, będącym nieodwracalnym stanem przed podjęciem walki. Po tym rozkazie można było albo rozpocząć niebawem powstanie, albo ewakuować tysiące zdekonspirowanych ludzi do partyzantki, co było nierealne w sytuacji miasta przyfrontowego jakim była Warszawa. „Sam pułkownik Chruściel nie był człowiekiem, który mógłby podjąć taką samodzielną i nieregulaminową decyzję. Ktoś go musiał do niej popchnąć. Codziennie spotykał się z Rzepeckim” - pisze płk Iranek-Osmecki. Rzepecki, który od 24.07 zmienił Okulickiego w funkcji czołowego „jastrzębia” prącego do wywołania jak najszybciej powstania w Warszawie. Doprowadził do tego „bajerem” z popołudnia 31 lipca, aby wybuchło ono możliwie najszybciej, czyli na drugi dzień – 1-szego sierpnia. Przedwcześnie. Aby Niemcy mieli czas sprzątnąć i we krwi unurzać AK. A po tej rzezi „wywołanej nieodpowiedzialnymi rękami faszystów z AK” „nie patrząc na własne ofiary zwycięska Armia Czerwona przyniosła by znękanemu miastu wyzwolenie i wolność.” Bo kto i co mogło by ją zatrzymać w marszu na Berlin? Jedynie rozkaz jej Głównodowodzącego – towarzysza Stalina.
 
W tych szachowych planach nie przewidział geniusz zła , że pozbawione jakiejkolwiek artylerii, tym bardziej przeciwlotniczej oddziały dysponujące kilku tysiącami sztuk ręcznej broni i zapasem amunicji na 2-3 dni (do rkm na 1 dzień, do pistoletów i peem-ów 2 dni) będą w stanie bronić się dłużej niż tydzień-dwa. Potwierdzały to oceny samego dowództwa AK - Płk Monter ocenił, że posiadanymi środkami możemy działać zaczepnie 2-3 dni, po czym liczy na zdobycz i zaopatrzenie z powietrza. Uważał, że wytrwać w obronie potrafi do 14 dni” – relacja płk Rzepeckiego. Przez sieć agenturalną sowieckie służby miały świetny wgląd w strukturę AK i te oraz inne wypowiedzi nie były dla nich tajemnicą. Oprócz tego usłużni komuniści z AL i PPR specjalnie zaniżali swoje raporty o sile i poparciu AK.
 
3 tygodniowa termopilska obrona Starówki (np. film 300), a wcześniej tygodniowe trwanie przedmieść Woli i Ochoty, były nie tylko dla Niemców, ale zwłaszcza dla Stalina przykrą niespodzianką. Mimo, że nad Starym Miastem nie pojawił się żaden sowiecki samolot, by odegnać bezkarnie punktowo bombardujące powolne Stukasy Ju-87 powstańcy utrzymali się tam do 2 września, gdy zostały wręcz zburzone główne podstawy oporu dzielnicy - Jan Boży i Katedra św.Jana. W tym czasie pierwsza lotnicza jednostka LWP 1.BML latała od 23.08 nad przyczółkiem wareckim!
 
Tyran po 5 tygodniach „otkazów” zgodził się, pod naciskiem prezydenta Rossvelta i opinii prasy zachodniej na udostępnienie lotnisk samolotom amerykańskim mającym pomóc Powstaniu. Na angielskie zgody nie wyrażano, nie wiem dlaczego. Nawet sam rozkazał sowieckiemu i lotnictwu LWP zrzucać pomoc Warszawie i pozwolił niektórym podległym mu oddziałom polskim, przeprawić się na lewy brzeg Wisły i wesprzeć Powstańców. Choć jakimiś zrządzeniami losu operacja ta została przeprowadzona bezmyślnie i niezdarnie. Z samego założenia nie miała uratować Warszawy, a udać, że ZSRR pomaga jej ile może.
 
A nad Wisłą mógł akurat niewiele, chociaż w tym samym czasie położono bezsensownie 130 tys. żołnierzy radzieckich (głównie zachodnioukrainskich i czechosłowackich) na przełęczach karpackich, a niebawem rozpoczęta, źle przygotowana, m.in. na skutek braków w zaopatrzeniu i pośpiechu Operacja Budapeszteńska kosztowała ofiarę prawie 400 tys. żołnierzy w 5-miesięcznych bojach. A pod Warszawą towarzysz Stalin zdecydował się na oszczędzanie swoich soldatów. Ze względów humanitarnych naturalnie.
 
W rozważaniach o genezie wybuchu Powstania Warszawskiego nie można pominąć osoby Okulickiego. Jeszcze bardziej zagadkowa postać od Rzepeckiego. Zrzucony 21 maja 1944 do Polski był wysłannikiem Naczelnego Wodza gen. Sosnkowskiego, przeciwnika powstania, jak i w ogóle walk mogących przynieść duże straty Polakom. Jako emisariusz wykonał całkowicie przeciwstawne działanie z jakim został wysłany do kraju. Zresztą zgłosił się do tej misji na ochotnika. W krótkim czasie – był silną osobowością, szalenie odważną - przekonał Komendanta Głównego AK i jego zastępcę o konieczności wywołania powstania w Warszawie. Tego efektem była decyzja gen. Bora-Komorowskiego 21.07.44 o „Burzy” w stolicy. Mimo, że była ona z działań zbrojnych wyłączona w marcu 1944, a jeszcze ok.15.07 nie zakładano żadnych, poza samoobroną, walk w Warszawie. Przekazanie prawie 1000 pistoletów maszynowych do okręgów wschodnich 9.07.44 o tym dobitnie świadczy. Na miejscu zostało ok. 600 sztuk tej podstawowej broni do walk w mieście. Z podobnie mizernym zapasem amunicji. Na 2 dni.
 
Gorzej (choć trudno to sobie w tej sytuacji wyobrazić) – zmieniono w ostatniej chwili plan powstania opracowany przez wybitnego specjalistę od walk ulicznych poprzednika na stanowisku KG AK gen. Grota-Roweckiego. Zakładał on wypchnięcie Niemców z Warszawy i umożliwienie im wydostania się z niej (czy pamięta ktoś 1-szy odcinek amerykańskiego serialu „Korzenie” [„The Roots”], gdy młody Kunta Kinte uczył się taktyki walki z wrogim plemieniem?). Generał Rowecki słusznie przypuszczał, że konspiracyjne wojsko nie będzie miało przewagi militarnej, a przewyższać będzie garnizon niemiecki zdecydowaniem, brawurą i zaskoczeniem.
 
Wystarczyć to może do wystraszenia nieprzyjaciela, ale na pewno nie do jego zniszczenia. Natomiast Okulicki przekonał Bora do idei okrążenia i zniszczenia sił niemieckich w Warszawie. Straszył go również perspektywą „stalingradzkich” takich jak niedawno w Mińsku zaciekłych walk ulicznych, co musiało by zadać wiele strat i cierpień ludności cywilnej i miastu. 31 lipca na porannej naradzie wygłosił bardzo ostre i długie przemówienie oskarżające dowódcę o kunktatorstwo i tchórzostwo i porównując go z tragicznie i haniebnie zapisanym w historii Polski Skrzyneckim. Inna sprawa, że u każdego innego dowódcy wyleciałby na zbity pysk, a i mógł stracić stanowisko. Tu „Bór wysłuchał go w milczeniu, ze spuszczonymi oczyma” (Jan Nowak str.374).
 
Natrafiłem na jeszcze jedną ciekawostkę: wg wspomnień Rzepeckiego natknął się on przypadkowo na …proszę zgadnąć kogo? Jak pamiętamy, po porannej odprawie w następstwie obszernego referatu szefa wywiadu, które wnioski (przegrupowanie sił niemieckich i ich kontratak na przedpola Warszawy) wykluczały wybuch walk w najbliższym czasie, Rzepecki powiedział głośno: „w tych warunkach nie przyjdę na popołudniową odprawę (o 18-tej), można być pewnym, ze nie zapadnie żadna decyzja, a ja nie mam czasu". Na tejże odprawie jego przyjaciel Okulicki wściekle zaatakował gen. Bora, że jest nowym Skrzyneckim, tchórzem, itd. Rzepecki na tą późniejszą odprawę nie przyszedł, ale „wkręcił” Montera w rzekome czołgi na Pradze i przełamanie niemieckiej obrony, ten poleciał natychmiast do KG AK o 16:30, tam wtedy na półtorej godziny przez naradą nie mogło być, oprócz chwiejnego Bora, przekonanego Pełczyńskiego i spiritus movens idei walki za wszelką cenę – Okulickiego.
 
Złamany (przekonany) tą rewelacją i pośpieszany, że „zaraz może być za późno” wezwał szybko Delegata Rządu Jankowskiego, a ten dysponując sfałszowanym przez premiera Mikołajczyka pełnomocnictwem przekazanym depeszą z dn. 26.07.44, zatwierdził tą decyzję. Wcześniej na wysuwany przez innego polityka zarzut wobec planów gotującego się, że AK nie ma broni, odpowiedział, że „broń zdobędzie się na wrogu w walce”. Natychmiast zostały wydane rozkazy Monterowi i łącznikom. Gdy przyszedł Iranek-Osmecki na 15 minut przed planowaną naradą było już za późno. Już za późno.
 
Co jak co, ale pałacowe intrygi polscy politycy i oficerowie mieli opanowane nieźle. Gorzej było już z prowadzeniem dyplomacji, militarnym  organizowaniem operacji, mobilizacji i wyposażenia (uzbrojenia, łączności, itp.).
 
W.Michniewicz napisał: „Najkapitalniejszy dla nas w całej wojnie rozkaz został wydany w gwałtownej formie, mijając się z logiką, doświadczeniem i elementarnymi zasadami sztuki wojennej”. Ja dodałbym: i w sprzeczności ze swoimi własnymi zapewnieniami sprzed kilku godzin („walka nie zostanie podjęta 1 sierpnia i najprawdopodobniej też nie 2-go sierpnia”) oraz uzgodnieniami sztabowymi ustalonymi przez niego samego 2 dni wcześniej (Dopóki Rosjanie nie położą ognia artyleryjskiego na lewym brzegu Wisły, nie wolno nam się ruszyć). Według ocen członków KG AK gen. Bor-Komorowski nie wytrzymał nerwowo…
 
W wyjaśnianiu tajemniczych zjawisk, które doprowadziły do wybuchu Powstania Warszawskiego mimo zastrzeżeń i sprzeciwów, jakie wysuwał przeciw Powstaniu Naczelny Wódz z szefem sztabu, rząd (minister ON) i Prezydent RP nie można pominąć roli gen. Tatara. Wg ocen wielu oficerów bardzo wybitna, inteligentna postać. Od 1943 szef wydziału operacyjnego KG AK opowiadał się za nieuchronną jego zdaniem jakąś współpracą z Sowietami wobec wkroczenia ich na tereny Polski. Z tego powodu popadł w konflikt z z-cą Bora, gen. Pełczyńskim i został wysłany „mostem powietrznym” do Anglii, gdzie objął szefostwo Wydziału Krajowego Sztabu Generalnego (organizowanie pomocy dla AK).
 
W zamian niego przybył do kraju „gotowy na wszystko” „chojrak” jak go określił sam Bór, znany ze swej szaleńczej odwagi. Okulicki. Zaczął wypełniać zupełnie inną politykę niż zalecał wysyłający go Naczelny Wódz Sosnkowski. Ciekawe kto podsunął i zaaprobował „Kobrę” jako pomoc dla AK? Za wybitnego, trzeźwo myślącego polityka-wodza, nie wolnego wszakże od dyktatorskich zachowań Kraj dostał rozpierającego energią zagończyka, bohaterskiego legionistę, kawalera Virtuti Militari za wojnę bolszewicką 1919-1920 i Wrzesień 1939, nieustraszonego konspiratora dwóch okupacji – niemieckiej (jako komendant łódzkiego ZWZ udał się do majora Hubala, aby ten rozwiązał swój OW WP za co „szalony major” kazał go rozstrzelać (ten prawdziwy epizod pokazany w filmie „Hubal”) i sowieckiej – we Lwowie aresztowany i rozpracowany, przywieziony na słynną moskiewską Łubiankę, przesłuchiwany przez samego zastępcę Berii gen. NKWD Iwana Sierowa.
 
Nie wiadomo co powiedział czego nie wiedzieli już czekiści, jak się zachował. „Nie ma odmawiających zeznań, są tylko źli przesłuchujący”, a Okulickiemu trafił się najlepszy (dla niego najgorszy) przesłuchujący jaki pracował dla Stalina, jego istny piekielny Asassello („Ćwierć wieku później Sandor Kopacsi wspominał: ...nadal doskonale pamiętam długie, przeszywające spojrzenie stalowoniebieskich oczu Sierowa”).
 
Czy poczucie pomszczenia porażki pędziło go do kolejnego zadania? Czy chciał we własnym sumieniu dokonać zadośćuczynienia? Czy… nie, nie wierzę. Jan Nowak wspomina go, już jako ostatniego komendanta masy upadłościowej Armii Krajowej jako niezłomnego konspiratora, zdeterminowanego organizatora. W prawdzie umarł w tajemniczych okolicznościach w sowieckim więzieniu, nikt trupa nie widział, a ciało spalono. Podobnie potoczyły się losy wicepremiera Jankowskiego, który zatwierdzał decyzję o Powstaniu – zmarł na 2 tygodnie przed zakończeniem kary.
 
Powracając do Tatara – mimo negatywnego stosunku do antysowieckich działań, jego konto obciążają 2 okoliczności – nie uprzedzenie KG AK o przybyciu do Polski emisariusza Jana Nowaka, który  posiadał informacje mogące spowodować zatrzymanie wybuchu Powstania oraz przeinaczenie, zmiękczenie angielskiej odmowy o lotniczą pomoc dla Warszawy, obie w ostatnich dniach przed podjęciem decyzji o Godzinie W miały olbrzymi wpływ na podejmowanie decyzji.
 
Tatar, z poglądów endek, skłonny do współpracy z Rosją, pod jakąkolwiek jej postacią, zbliżył się politycznie do premiera Mikołajczyka, który dążył do porozumienia z Sowietami. „Walka o Warszawę miała być jego atutem w jego rozmowach ze Stalinem” (gen. M.Kukiel, wtedy minister ON), 26 lipca wyruszył Mikołajczyk do Moskwy, fałszując zgodę rządu na powstanie w depeszy nr 171 do Delegata Rządu na Kraj, odpis do KG AK. Wstrzymanie powstania nie było zgodne z zamysłem premiera z PSL. Ciekawostka – również jeden z najżarliwszych orędowników, a nawet, jak wskazałem powyżej, detonatorów Powstania – Rzepecki był blisko związany z PSL. Tatar po wojnie wrócił do PRL przywożąc ze sobą 350 kg złota i 2,5 mln U$D z FON (Fundusz Obrony Narodowej).
 
Jeszcze o jednej osobie chcę wspomnieć, tym razem nie związanej z Powstaniem 1944 - Bolesław Piasecki Przed wojną lider ONR i Ruchu Narodowo-Radykalnego Falanga, polskich faszystów i antysemitów. Opowiadał się za współpracą z nazistami w czasie okupacji, po odrzuceniu przez nich oferty zorganizował UBK, które usiłowały walczyć z Niemcami, rozgromione, weszły w skład AK. Otóż jesienią 1944 aresztowany przez NKWD i zagrożony śmiercią złożył Sowietom propozycję utworzenia organizacji, która miała rozbić od wewnątrz kościół katolicki w Polsce przy pomocy pozyskanych księży i świeckich działaczy.
 
Plan został zaaprobowany i tak powstał „PAX” i instytucja „księży-patriotów” (S.Korboński „Polskie Państwo Podziemne” str.113). Co ma wspólnego B.Piasecki z J.Rzepeckim i L. Okulickim ? Wszystkich przesłuchiwał ten sam człowiek funkcjonariusz – specjalista Stalina do spraw najtrudniejszych, nie znający słowa „niepowodzenie” – Iwan Aleksandrowicz Sierow.
 
„Tragedia 1944 to przede wszystkim wielka przestroga przed nieliczeniem się z wymogami sytuacji i polityczno militarnymi realiami. To najlepszy dowód, że w polityce liczą się głównie skutki, a nie intencje, chociaż by nawet najszlachetniejsze. Są chwile w życiu narodu, kiedy bić się trzeba, ale chodzi o to, aby ta walka była starannie zaplanowana i mająca chociaż pewne szanse powodzenia. Inaczej przeradza się w niepotrzebny upust krwi najlepszej w zbiorowe samobójstwo.
 
Z klęsk poniesionych w Powstaniu Styczniowym i Warszawskim Polacy wyciągnęli właściwe wnioski, że w walce o wolność możemy liczyć tylko na własne siły oraz że narodowej sprawie należy służyć nie tylko z bronią w ręku w takt porywającej „Warszawianki”, ale też zwykłą codzienną pracą, co naród ożywia i pokrzepia”.
 
Bibliografia:
A. Borkiewicz "Powstanie Warszawskie 1944. Zarys działań natury wojskowej" ( 1-sze wydanie z 1957 r.)
K. Iranek-Osmecki "Powołanie i przeznaczenie"
J. Ciechanowski „Powstanie Warszawskie" i „Na tropach tragedii”
A. Przygoński "Polityczne i militarne aspekty PW"
i "Stalin a Powstanie Warszawskie"
N. Davies "Powstanie'44"
J. Kirchmayer "Powstanie Warszawskie"
T. Sawicki "Front wschodni a PW"
J. Rzepecki "Wspomnienia i przyczynki historyczne"
A. Starżyński "Polityczne przyczyny PW"
J. Nowak-Jeziorański "Kurier z Warszawy"
 
 
 
 
Powstanie Warszawskie, jedna z najtragiczniejszych decyzji AK
WP.PL | 2012-07-31 |  Marta Tychmanowicz
 
Generała Tadeusza Komorowskiego "Bora" często historycy porównują do postaci tragicznej, postawionej w obliczu sytuacji bez wyjścia. Nazywany "niefortunnym dowódcą Armii Krajowej w czasie jej największej próby" i "jedną z najtragiczniejszych postaci drugiej wojny światowej" nie był niestety dowódcą na miarę Józefa Piłsudskiego czy choćby Władysława Sikorskiego.
 
31 lipca 1944 roku późnym popołudniem zapadła ostateczna decyzja o wybuchu Powstania Warszawskiego. Wyznaczono dokładnie termin: 1 sierpnia o godz. 17. Była to jedna z najtragiczniejszych w skutkach decyzji wojskowych podjętych przez dowództwo Armii Krajowej. W ciągu 63 dni walk życie straciło około 200 tysięcy osób, mieszkańców Warszawy oraz żołnierzy, a stolica Polski została zamieniona w miasto ruin - pisze Marta Tychmanowicz w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Dziesięć dni wcześniej - 21 lipca 1944 roku koło południa - doszło do spotkania "trzech generałów" (Tadeusza Komorowskiego "Bora", Leopolda Okulickiego "Kobry", Tadeusza Pełczyńskiego "Grzegorza"), podczas którego Okulicki przekonywał Komorowskiego o konieczności opanowania Warszawy przez Armię Krajową zanim zrobi to Armia Czerwona, swoją argumentację podpierał wzmagającą się paniką oraz odwrotem Niemców z Warszawy, niedawnym zamachem na Hitlera oraz zbliżającymi się w coraz większym tempie wojskami radzieckimi. Gen. Komorowski pomysł zaakceptował. I już dnia następnego podczas spotkania ścisłego sztabu AK zawiadomił zabranych o swojej decyzji podjęcia z Niemcami walki o Warszawę. Ustalono rytm zebrań sztabu - codziennie o godzinie 10 rano. Podczas tych spotkań po analizie wszystkich danych wywiadowczych miano wyznaczyć konkretną datę rozpoczęcia powstania. Ze wspomnień płk. Bokszczanina wynika, że większość oficerów wówczas w sztabie popierała ideę zbrojnego rozprawienia się z Niemcami, jednak "ogromna większość widziała walkę jako akcję o charakterze raczej policyjnym mającym na celu ochronę ludności i miasta".

Jeszcze tydzień wcześniej - 14 lipca - "Bór" depeszował do Londynu o braku szans na sukces zbrojnego zrywu. Co więcej - w marcu 1944 roku gen. Komorowski postanowił wyłączyć Warszawę z obszaru działań wojskowych, by uniknąć cierpień ludności cywilnej i nie doprowadzić do zniszczeń miejskiej zabudowy. Niestety w wyniku nacisków oficerów palących się do walki (głównie gen. Okulickiego i gen. Pełczyńskiego) dowódca AK zmienił zdanie.

Ostatniego dnia lipca 1944 roku w konspiracyjnym mieszkaniu na ulicy Pańskiej 16 odbyły się dwa spotkania - poranne o godz. 10 i popołudniowe o godz. 17. Na porannej odprawie obecni byli Komorowski, Pełczyński, Okulicki, Chruściel, Rzepecki, Iranek-Osmecki, Kuczaba, Szostak i Bokszczanin. Była to tradycyjna odprawa wypełniona raportami, dyskusją, w końcu zakończona głosowaniem. Większość głosowała przeciwko rozpoczęciu powstania - odprawa zakończyła się stwierdzeniem, "że nic nie przemawia za walką 1 sierpnia". Jednak to wówczas padły z ust Okulickiego znamienne słowa skierowane do Komorowskiego: "Jeśli pan generał nie podejmie decyzji, to będzie drugim Skrzyneckim" (dowódca powstania listopadowego, niechętny powstaniu, którym dowodził, unikał walki, zwolennik rokowań z Rosją, przez co oskarżano go o zdradę).

Tego samego dnia odbyła się jeszcze jedna odprawa - wyznaczona na godzinę 18. Jednak już o 17 spotkali się Komorowski, Okulicki i Pełczyński, pojawił się też Antoni Chruściel "Monter" z wiadomością: "sowieckie czołgi są już pod Pragą", a co za tym idzie "walkę o Warszawę powinniśmy podjąć bezzwłocznie, w przeciwnym razie będzie za późno". Po krótkiej dyskusji Komorowski podjął decyzję. Wezwał też pilnie Delegata Rządu Stanisława Janowskiego, któremu zakomunikował termin rozpoczęcia działań na 1 sierpnia i prosił o opinię. Na pytanie Jankowskiego: "Co będzie, gdy Rosjanie staną?" gen. Pełczyński miał wówczas odpowiedzieć: "Wtedy Niemcy nas wyrżną". Parę minut przed godz. 18 Stanisław Jankowski zwrócił się do dowódcy AK: "Niech pan zaczyna". Zebrani rozeszli się, na miejscu pozostał tylko Komorowski, by zakomunikować decyzję reszcie oficerów. Wszyscy, którzy przybyli, byli nie tylko zaskoczeni, ale i zbulwersowani faktem "samowoli" Komorowskiego, który nie poczekał na przedyskutowanie decyzji z całym sztabem. Szef wywiadu płk. Iranek-Osmecki uznał meldunek Chruściela za niezweryfikowane rewelacje, którym całkowicie przeczą raporty wywiadu - wojska niemieckie przechodziły właśnie do przeciwnatarcia, odpychając Rosjan od Warszawy. Komorowski wysłuchawszy gorzkich słów szefa wywiadu miał powiedzieć: "Stało się. Jest już za późno. Aby decyzję odwołać". Także płk. Pluta-Czachowski "Kuczaba" meldował o niemieckim kontrnatarciu, dowódca AK zrezygnowany odpowiedział: "Już za późno. Rozkaz został wydany. Zmieniać nie będę". W Warszawie od godziny 20 obowiązywała godzina policyjna, tak więc rozkaz dotarł do wszystkich dopiero 1 sierpnia. Płk. Władysław Michniewicz ostatnie działania dowódcy AK podsumował: "zamiast czekać i radzić się sztabu, wydał od ręki z morderczym pośpiechem, na podstawie zupełnie niesprawdzonej informacji, swój rozkaz do powstania (...) Najkapitalniejszy dla nas w całej wojnie rozkaz został wydany w gwałtownej formie, mijając się z logiką, doświadczeniem i elementarnymi zasadami sztuki wojennej".

Generała Tadeusza Komorowskiego "Bora" często historycy porównują do postaci tragicznej, postawionej w obliczu sytuacji bez wyjścia. Nazywany "niefortunnym dowódcą Armii Krajowej w czasie jej największej próby" i "jedną z najtragiczniejszych postaci drugiej wojny światowej" nie był niestety dowódcą na miarę Józefa Piłsudskiego czy choćby Władysława Sikorskiego. Był urodzonym kawalerzystą, oficerem kawalerii z licznymi sukcesami w zawodach jeździeckich (m.in. w 1936 roku kierował polską drużyną jeździecką na olimpiadzie w Berlinie). Do rangi dowódcy Armii Krajowej wyniesiony nieszczęśliwym zrządzeniem losu - aresztowaniem przez gestapo gen. Stefana Roweckiego "Grota". Najwymowniejszą charakterystykę Komorowskiego podał płk. Józef Szostak "Filip": "Bór był uczciwym, honorowym i może odważnym człowiekiem, ale nie miał absolutnie żadnych danych, aby zajmować stanowisko, jakie okoliczności mu przeznaczyły. Ten miły, dobrze wychowany i elegancki oficer kawalerii ani z wykształcenia wojskowego ani z talentów wojskowych nie nadawał się na Komendanta Głównego Armii Krajowej. Bór nie był żadną wybitną indywidualnością, nie górował nad podwładnymi charakterem ani żadnymi walorami, które predysponowałyby go na przywódcę". Jan M. Ciechanowski - historyk Powstania Warszawskiego - dokonał jeszcze dosadniejszej charakterystyki: "Jego dowodzenie Armią Krajową zakrawało niemalże na fikcję, o wszystkim decydowali właściwie generałowie Pełczyński i Okulicki, a gen. Bór-Komorowski ich decyzje po prostu firmował".

Bezrefleksyjny kult Powstania Warszawskiego w Polsce wciąż niestety uniemożliwia trzeźwy osąd i dyskusję nad rolą najwyższych rangą dowódców Armii Krajowej w dziele hekatomby Warszawy w roku 1944. A o taką ocenę, a nawet postępowanie sądowe apelował już gen. Władysław Anders w swojej słynnej wypowiedzi: "Jestem na kolanach przed walczącą Warszawą, ale sam fakt powstania w Warszawie uważam za zbrodnię. Dziś oczywiście nie jest jeszcze czas na wyjaśnienie tej sprawy, ale generał Komorowski i szereg innych osób stanie na pewno przed sądem za tak straszliwe, lekkomyślne i niepotrzebne ofiary. Kilkaset tysięcy zabitych, doszczętnie zniszczona Warszawa, straszliwe cierpienia całej ludności, zniszczony dorobek kultury kilku wieków i wreszcie całkowite zniszczenia ośrodku oporu narodowego, co dziś szalenie ułatwia zadanie sowietyzacji Polaków".

Źródła:
Jan M. Ciechanowski „Powstanie Warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego”, Warszawa 2009
Norman Davies „Powstanie '44”, Kraków 2004
Lech Mażewski „Powstańczy szantaż”, Warszawa 2004
Tomasz Łubieński „Ani triumf, ani zgon”, Warszawa 2004
Agnieszka Cubała „Ku wolności... Międzynarodowe, polityczne i psychologiczno-socjologiczne aspekty Powstania Warszawskiego”, Warszawa 2003
Jerzy Kirchmayer „Powstanie Warszawskie”, Warszawa 1984
Jerzy Stefan Stawiński „Ziarno zroszone krwią” (w:) „Kanał”, Warszawa 2010
 

 
Prawa autorskie zamieszczonych na stronie materiałów (teksty, fotografie, grafiki i wszelkie inne) należą do ich właścicieli.
 

TO CZEGO POTRAFI DOKONAĆ INNY CZŁOWIEK - POTRAFIĘ DOKONAĆ I JA
"Obcując z potworami, uważaj abyś nie stał się jednym z nich, bo kiedy patrzysz w otchłań, otchłań może patrzeć w ciebie" – Dante Alighieri (1265-1321)

"Ludzie nie mają pojęcia o sile oddziaływania na innych, nie tylko fizycznego, ale duchowego... możesz kogoś powalić na ziemię waląc go pięścią, ale siłą umysłu można unicestwić..." - Graham Masterton (Wizerunek zła)

"Imagination is more important then knowledge"
- A. Einstein (1879-1955)
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja