Robert.Tosik@ymail.com
Robert Tosik
Galeria
Galeria kick-boxing | prasa
cIEkaWOsTki
WARSZAWA | Miasto Feniksa - Semper Invicta
P R A G A zone
P R A G A best foto
nOwa & sTara WAWA
WALKA Z WROGAMI | 2WŚ | Niemcy | UPA | Snajperzy
DRUGA STRONA POWSTANIA WARSZAWSKIEGO | INNE SPOJRZENIE
POLSCY BOHATERZY podczas II Wojny Światowej | A gdyby...
Wojna Polsko-Ruska 1919-1920 | 2-ch Amerykanów | Polska-Ukraina
Stratfor | SEKCJA45.
HOŁD PRUSKI
HOŁD RUSKI
POCZĄTEK KOŃCA
Zawissius Niger
Blumer - polski pirat
POLACY | Gladiatorzy BOKSU
Niedźwiedzie - Żołnierze
MIXXXX zone
ROCZNIK STRATEGICZNY
SIN CITY
Star Wars
Indiana Jones
III Wojna Światowa - nowy porządek
Foto - duży format


WALKA Z WROGAMI | 2WŚ | Niemcy | UPA | Snajperzy
  
W walce z dwoma wrogami
wspolnotapolska.org.pl
Zgodnie z założeniami planu obronnego Rzeczpospolita miała toczyć wojnę z Niemcami w koalicji z Francją i Wielką Brytanią. Z tego też względu Wojsko Polskie miało przede wszystkim stawić skuteczny opór przeciwnikowi do chwili wyruszenia alianckiej ofensywy na zachodzie, zadanie możliwie największych strat agresorowi, związanie jego głównych sił, co ułatwiłoby sprzymierzonym natarcie. Dlatego nie było rzeczą najistotniejszą utrzymanie za wszelką cenę jakiegoś konkretnego terytorium, choć ze względów politycznych i gospodarczych zamierzano bronić wysuniętych na zachód i północ regionów kraju (Śląsk, Wielkopolska, Pomorze).

Ogłoszona mobilizacja pozwoliła Polakom na rozwinięcie siedmiu armii i samodzielnej grupy operacyjnej. Po zakończeniu procesu mobilizacji Wojsko Polskie miało się składać m.in. z 39 dywizji i 3 brygad piechoty, 11 brygad kawalerii oraz 2 brygad pancerno-motorowych. Zdołano zmobilizować ponad 1 mln żołnierzy, wyposażonych w około 880 wozów bojowych, 4300 dział, około 400 samolotów w pierwszej linii.

Szykujące się do agresji wojska niemieckie tworzyły dwie grupy armii: "Północ" (2 armie) i "Południe" (3 armie). Ich zadaniem było zniszczenie sił polskich przed linią wielkich rzek (Bugo-Narwi, Wisły i Sanu) i niedopuszczenie do przekształcenia lokalnego konfliktu niemiecko-polskiego w wojnę światową.

Skoncentrowana do działań w Polsce armia niemiecka liczyła 1, 85 mln żołnierzy, wspieranych przez około 2800 wozów bojowych, około 10 000 dział i blisko 2100 samolotów. Były to: 44 dywizje piechoty, 4 dywizje zmotoryzowane, 7 dywizji pancernych, 4 dywizje lekkie i 1 brygada kawalerii. Wszystkie posiadane przez Niemców formacje szybkie skoncentrowane zostały nad granicą Rzeczpospolitej. Na zachodzie pozostały dywizje piechoty, przeważnie mniejszej wartości, o słabym wyposażeniu w sprzęt.
 

W walce z dwoma wrogami.
            Niemiecki oddział pancerny przed rozpoczęciem ataku na polskie pozycje
Niemiecki oddział pancerny przed atakiem na polskie pozycje
 

1 września 1939 o godz. 4.45 wojska niemieckie bez wypowiedzenia wojny rozpoczęły atak wzdłuż całej granicy z Polską. Warto jednak zauważyć, że w niektórych miejscach kraju walki rozgorzały nieco wcześniej. Pomijając trwające od nocy z 31 sierpnia na 1 września starcia z niemieckimi dywersantami, np. nalot lotnictwa wroga na miasteczko Wieluń nastąpił o godz. 4.40, zaś na Tczew już o 4.36. Szczególnie nalot na Wieluń miał charakter wybitnie terrorystyczny, gdyż w mieście nie znajdowały się żadne polskie jednostki wojskowe, toteż ofiarami lotników stała się wyłącznie ludność cywilna. Miasto w 70% zostało zniszczone, zginęło ponad 1200 jego mieszkańców.

Ataki Luftwaffe na bezbronne miasta i wsie, szpitale, kolumny uchodźców, czy wręcz na ludzi pracujących na swoich polach, trwały przez cały okres kampanii.

Od samego początku działań oddziały polskie stawiły silny opór Niemcom. Pod wsiami Mokra (w rejonie Częstochowy) żołnierze Wołyńskiej Brygady Kawalerii powstrzymali atak 4 DPanc. Wciągu całodziennego boju Polacy zniszczyli ponad 100 wozów bojowych (z tego 40-50 czołgów) nieprzyjaciela. Mimo poniesionych strat zachowali zdolność bojową. 2 września w dalszym ciągu skutecznie powstrzymywali ruch tej dywizji, a 3 września także oddziałów 1 DPanc.

Na Pomorzu intensywne walki rozgorzały w Borach Tucholskich. Do legendy przeszła szarża wykonana pod Krojantami przez część 18 pułku ułanów na oddział z 20 Dywizji Zmotoryzowanej. Brawurowy atak Polaków na piechotę przeciwnika sprawił, iż część XIX Korpusu Pancernego gen. Heinza Guderiana przeszła do obrony.


Wrzesień 1939 r.
            Zniszczone przez Niemców Radomsko
Wrzesień 1939 - zniszczone Radomsko
 

3 września dywersanci usiłowali opanować Bydgoszcz. Ostrzeliwali oni cofające się oddziały polskie. W wyniku przeciwakcji do 5 września zabito w walce lub rozstrzelano na mocy wyroków sądu ok. 300 Niemców. W odwecie po wkroczeniu Wehrmachtu do miasta 10 września w ulicznych egzekucjach zabito ok. 1500 Polaków. Dalszych kilka tysięcy zamordowano w późniejszym okresie. Fałszując wydarzenia z 3 września Niemcy nadali im nazwę "krwawej niedzieli".

Silny opór napotkali Niemcy na północ od Warszawy, na umocnionej pozycji pod Mławą. Na 20 Dywizję Piechoty i Mazowiecką Brygadę Kawalerii nacierało 5 dywizji piechoty, dywizja pancerna i brygada kawalerii 3 Armii. Walki trwały tu od 1 do 4 września, obie strony poniosły duże straty, dochodzące do około 5 000 żołnierzy.
 

Na wrześniowym szlaku...
            Rozbity polski sprzęt artyleryjski
Rozbity polski sprzęt artyleryjski
 

W skutek dużej przewagi niemieckiej, wynikającej zarówno z większej liczebności wojsk i posiadanego przez nie sprzętu, jak też z inicjatywy operacyjnej, już w nocy z 2 na 3 września polska Armia "Kraków" rozpoczęła odwrót z przedpola Krakowa. W konsekwencji doprowadził on do cofania się całej armii polskiej na zachodnim odcinku frontu.

3 września rządy Francji i Wielkiej Brytanii wypowiedziały wojnę Niemcom. W ten sposób konflikt niemiecko-polski przekształcił się w światowy. Plan Hitlera zakładający polityczne wyizolowanie Polski załamał się już trzeciego dnia wojny.

W tym czasie Niemcy uzyskali dużą przewagę na całym froncie polskim. Po rozbiciu przez XVI Korpus Pancerny odwodowej Armii "Prusy" pod Piotrkowem Trybunalskim i Tomaszowem Mazowieckim 4 DPanc już wieczorem 8 września dotarła do granic Warszawy. Przypuszczony następnego dnia atak na stolicę Polski załamał się. W walce z obrońcami dywizja straciła kilkadziesiąt wozów bojowych i przeszła do obrony.

Na innych odcinkach frontu wojska niemieckie przekroczyły linię rzek Narwi (6 września pod Różanem) oraz Bugu (9 września) na północy, dotarły do Wisły w centrum oraz do Sanu na południu kraju.

W tym miejscu wspomnieć należy heroiczną postawę zgrupowania kpt. Władysława Raginisa (720 ludzi, 6 dział) pod Wizną nad Narwią. Od 7 do 10 września stawiało ono opór XIX Korpusowi Pancernemu (2 dywizje pancerne, dywizja zmotoryzowana, brygada piechoty), mającemu w pierwszym rzucie kilka tysięcy żołnierzy i 160 czołgów.
 


Polskie samoloty myśliwskie P-11c na lotnisku polowym.
            We wrześniu 1939 r. piloci myśliwscy zestrzelili 147 maszyn przeciwników, dalszych 16 strąciły załogi bombowców i samolotów rozpoznawczych
Polskie samoloty myśliwskie P-11C na lotnisku polowym.
We Wrześniu 1939 polscy piloci zestrzelili 147 maszyn niemieckich,
16 samolotów wroga zestrzelili polskie załogi bombowców i samolotów rozpoznawczych.


9 września wycofująca się z terenu Wielkopolski Armia "Poznań" gen. Tadeusza Kutrzeby zaatakowała niemiecką 8 Armię nad rzeką Bzurą. W następnych dniach jej natarcie wzmocniły siły Armii "Pomorze". Polacy rozbili 30 Dywizję Piechoty przeciwnika, a inne jednostki 8 Armii poniosły duże straty i zaczęły się wycofywać. W tym rejonie Wojsko Polskie uzyskało inicjatywę operacyjną.

Polski natarcie nad Bzurą zaskoczyło Niemców. Zostali oni zmuszeni do ściągnięcia do walki sił nie tylko 8 Armii, ale także z 4 i 10 Armii. Dzięki temu nastąpiła na linii Wisły względna stabilizacja frontu. Polacy zyskali czas na reorganizację wcześniej rozbitych lub rozproszonych oddziałów.

Atak Armii "Poznań" i "Pomorze" nad Bzurą spowodował przedłużenie czasu trwania operacji wojennych na terytorium Rzeczpospolitej. Miało to istotne znaczenie wobec bliskiego terminu rozpoczęcia planowanej ofensywy aliantów na zachodzie.

Bitwa nad Bzurą, a później przebijanie się sił polskich do Warszawy, trwały do 22 września. W działaniach tych ze strony niemieckiej wzięły udział 2 dywizje pancerne, 3 lekkie, 1 zmotoryzowana oraz 12 dywizji i brygada piechoty, zaś po polskiej 8 dywizji piechoty i 2 brygady kawalerii. Była największą z bitew pierwszego okresu II wojny światowej (do walk w ZSSR w 1941). O zaciętości walk świadczy m.in. to, iż podczas bitwy nad Bzurą zginęło trzech (z sześciu) polskich generałów poległych podczas kampanii 1939.

Mimo zaangażowania dużych sił nad Bzurą wojska niemieckie na innych odcinkach frontu posuwały się naprzód. Na południu dotarły pod Lwów i rozpoczęły jego oblężenie (12 września). W centrum osiągnęły teren Lubelszczyzny, zaś nacierający od północy XIX Korpus Pancerny dotarł do Brześcia nad Bugiem. Wojska niemieckie zdołały też otoczyć Warszawę od strony wschodniej.

W tej sytuacji polski Naczelny Wódz marsz. Rydz-Śmigły podjął decyzję o organizowaniu oporu na tak zwanym "przyczółku rumuńskim", w najdalej na południe wysuniętej części kraju. Tam miały się kierować formacje polskie z innych rejonów Rzeczpospolitej, by doczekać się ofensywy alianckiej na zachodzie (generalne natarcie winno nastąpić 17 września), po czym w miarę możliwości przejść do kontrofensywy.

W połowie września tempo posuwania się wojsk niemieckich uległo wyraźnemu osłabieniu. Jednostkom pancernym i zmotoryzowanym brakowało paliwa, kończyła się też amunicja, oddziały były przemęczone dotychczasowymi walkami i marszami. Zmniejszała się aktywność lotnictwa. Oddziały niemieckie, które do tej pory opanowały niespełna połowę terytorium Polski, dotarły do rejonów o gorszej sieci dróg, co dodatkowo utrudniało działania jednostek szybkich. Wojsko Polskie, choć pobite, w dalszym ciągu dysponowało dużymi siłami (około 500 000 żołnierzy). W tych warunkach mogła nastąpić stabilizacja frontu, co z kolei miałoby niekorzystne skutki dla Wehrmachtu.

Zdając sobie sprawę z komplikującej się sytuacji politycznej i militarnej kierownictwo III Rzeszy naciskało na władze sowieckie o interwencję wojskową w Polsce. Ostatecznie Sowieci zdecydowali się na podjęcie ataku rankiem 17 września 1939.



Kolumna sowieckich czołgów na polskiej ziemi

 
Ta nowa agresja zaskoczyła polskie władze, które spodziewały się, że podczas wojny niemiecko-polskiej ZSSR zachowa neutralność. Wychodząc z tego założenia polskie siły nad granicą sowiecką zredukowano do minimum. Osłonę granicy zapewniały formacje Korpusu Ochrony Pogranicza, w głębi kraju znajdowały się przede wszystkim formacje zapasowe.


Gdzieś w Polsce...
            Spotkanie żołnierzy sowieckich i niemieckich
Spotkanie żołnierzy ZSRR i Niemiec



 

Oddziały sowieckie rozpoczęły swoją koncentrację nad polską granicą na początku września. Sowieci zorganizowali dwa fronty: Białoruski i Ukraiński (7 armii i grupa konno-zmechanizowana). W ich skład weszły 2 korpusy oraz 12 brygad pancernych, 18 dywizji piechoty i 13 dywizji kawalerii. Siły te liczyły około 470 000 żołnierzy posiadających m.in. około 5500 wozów bojowych. Z każdym dniem siły te rosły.

W obliczu miażdżącej przewagi sił sowieckich oddziały polskie nie były w stanie skutecznie przeciwstawić się nowemu agresorowi. Wojska sowieckie uderzyły wzdłuż całej granicy. Na południu, łamiąc opór pułku KOP "Czortków", weszły na "przyczółek rumuński", zagrażając bezpieczeństwu znajdujących się tam najwyższych władz Rzeczpospolitej: prezydenta, rządu i Naczelnego Wodza.

Wobec realnej groźby dostania się do sowieckiej niewoli, co groziło poważnymi konsekwencjami natury politycznej, polskie władze w nocy z 17 na 18 września przekroczyły granicę Rumunii, gdzie zostały internowane. Zdając sobie sprawę, że bitwa na ziemiach polskich została przegrana, Naczelny Wódz nakazał walczącym oddziałom przekraczanie granic kraju.

Mimo dużej dezorientacji formacje polskie podjęły walkę z Sowietami. Do poważniejszych starć doszło w okolicach Sarn na Polesiu, ochotnicy i nieliczne oddziały regularnego wojska broniły Grodna (20-21 września), stoczono bój w okolicy wsi Kodziowce (21/22 września), pod Władypolem (27 września), Szackiem (28 września), Milanowem (30 września) i Wytycznem (1 października).

Agresja sowiecka, przy równoczesnym zaniechaniu ofensywy aliantów na zachodzie, faktycznie przesądziła o losach kampanii w Polsce. Oddziały Wojska Polskiego, często otaczane przez Niemców z jednej, a Sowietów z drugiej strony, były kolejno zmuszane do kapitulacji.

Sowietom poddała się załoga Lwowa (22 września), Niemcom oddziały walczące pod Tomaszowem Lubelskim (27 września), broniące Warszawy i Modlina (28 i 29 września). Ostatnią bitwę kampanii stoczyła Samodzielna Grupa Operacyjna "Polesie" gen. Franciszka Kleeberga pod Kockiem (1-6 października). Otoczona przez Niemców i Sowietów złożyła broń przed oddziałami Wehrmachtu. Grupa ta stanowiła ostatnią formację Wojska Polskiego walczącą w kampanii 1939 r.
 
W sumie w starciach z Armią Czerwoną zginęło ok. 2,5 tys. polskich żołnierzy, a ok. 20 tys. było rannych i zaginionych. Do niewoli sowieckiej dostało się ok. 200 tys. żołnierzy, w tym ponad 10 tys. oficerów. Straty sowieckie wynosiły ok. 3 tys. zabitych i 6-7 tys. rannych.



Nikita Chruszczow na moście w Przemyślu - świętuje zajęcie wschodnich terenów II RP


Krwawe boje toczono także w obronie Wybrzeża. Walki na lądzie, morzu i powietrzu trwały tutaj od 1 września. Broniono portu w Gdyni, od 1 do 7 września składnicy wojskowej na terenie Gdańska (Westerplatte), półwyspu helskiego. Garnizon Marynarki Wojennej na tym półwyspie złożył broń 2 października.

Klęska Wojska Polskiego w kampanii 1939 r. nie wynikała tylko z przewagi sił obu agresorów. Przede wszystkim była skutkiem zaniechanej przez aliantów planowanej ofensywy na zachodzie. Tę fatalną decyzję podjęły władze Francji i Wielkiej Brytanii już 12 września, jednak nie powiadomiły o tym Polaków. W tej sytuacji ich opór był z góry skazany na niepowodzenie.

Po polskiej stronie w walce wzięli udział ochotnicy z Węgier i Czechosłowacji. Ich formacje podzieliły los oddziałów Wojska Polskiego.

 
Niemcy ponosili duże straty...
            Jeden z blisko tysiąca niemieckich wozów bojowych zniszczonych w Polsce
Niemcy ponosili duże straty - widoczny jeden z ponad 1000 wozów niemieckich zniszczonych w Polsce


Straty materialne zadane Niemcom były duże: wyniosły 993 wozy bojowe, ponad 500 samolotów (z tego prawie 300 bezpowrotnie), około 370 dział i moździerzy. Do momentu rozpoczęcia ofensywy na zachodzie, a więc do maja 1940 r., niemiecki przemysł faktycznie tylko zdołał wyrównać straty poniesione przez Wehrmacht w Polsce.

W czasie tej kampanii Niemcy zastosowali niespotykane dotąd metody łamania oporu. Bombardowali miasta, rozstrzeliwali jeńców i ludność cywilną. Na dużą skalę organizowano dywersję. Po raz pierwszy w masowy sposób użyto wojsk pancernych i lotnictwa.

W nocy z 28 na 29 września doszło w Moskwie do podpisania niemiecko-sowieckiego układu o granicy i przyjaźni. Na jego mocy została wyznaczona granica między III Rzeszą a ZSSR. Biegła ona wzdłuż rzek Pisy, Narwi, Bugu i Sanu. Do ZSSR włączono obszar Rzeczpospolitej o powierzchni 201 (z 389) 000 kilometrów kwadratowych, zamieszkały przez około 14 mln (z blisko 35 mln) mieszkańców. Pozostała część kraju (z wyjątkiem niewielkich obszarów na południu Polski przyłączonych do Słowacji) znalazła się pod władzą Niemiec.


Polscy żołnierze walczyli do końca...
            Zabity żołnierz z załogi czołgu TKS

Polscy Żołnierze walczyli do końca...
zabity żołnierz z załogi czołgu TKS


 



Odznaki pamiątkowe jednostek Wojska Polskiego

 
Korpus Ochrony Pogranicza 26 Pułk Artylerii Lekkiej 7 Pułk Ułanów Lubelskich

 

Marszałek Polski Edward Rydz-Śmigły
(1886-1941)

W czasie I wojny światowej służył w Legionach Polskich, potem komendant główny Polskiej Organizacji Wojskowej. Od 1918 w Wojsku Polskim. W czasie wojny polsko-bolszewickiej (1919-1920) dowódca dywizji, grupy operacyjnej, armii i frontu. Od 1935 Generalny Inspektor Sił Zbrojnych. W 1936 otrzymał najwyższy stopień wojskowy - Marszałka Polski. W 1939 Naczelny Wódz, po agresji sowieckiej przeszedł do Rumunii, gdzie został internowany. W 1940 uciekł na Węgry, skąd w 1941 przedostał się do Polski. Próbował podjąć działalność w ruchu oporu.
Zmarł 2 XII 1941 w Warszawie. Był m.in. odznaczony orderem Virtuti Militari 2 i 5 kl., amerykańskim Wojskowym Orderem Pułaskiego i francuską Legią Honorową 1 kl.

 

Wojska kampanii 1939

Wojsko Polskie:
- 1 mln żołnierzy,
- około 880 wozów bojowych,
- około 4300 dział,
- około 400 samolotów.

STRATY:
- około 65-70 tys. zabitych
- około 130 tys. rannych,
- około 650 tys. jeńców,
- cały sprzęt (część ewakuowano za granicę).

Wehrmacht:
- 1 850 000 żołnierzy,
- około 2800 wozów bojowych,
- około 10 000 dział,
- około 2100 samolotów.

STRATY:
- około 18 tys. zabitych (niektóre źródła podają liczbę trzykrotnie wyższą),
- około 40 tys. rannych (niektóre źródła podają liczbę trzykrotnie wyższą),
- 993 wozy bojowe,
- około 370 dział i moździerzy,
- 521 samolotów.
Niemcy ogółem stracili 1/3 sprzętu pancernego i lotniczego.

Armia Czerwona (po 17 IX jej siły sukcesywnie rosły):
- około 470 tys. żołnierzy,
- około 5500 wozów bojowych,
- ponad 1000 samolotów.

STRATY:
- kilka tysięcy zabitych i rannych
(niektóre źródła podają ok. 10 tys. zabitych, rannych i zaginionych),
- kilkadziesiąt wozów bojowych,
- kilkanaście samolotów.

 

Kampania 1939 roku w Polsce
 


 

Straty ludnościowe podczas II Wojny Światowej - straty Polski to ok. 5,6 mln osób 
(większość cywile) w ujęciu procentowym straciliśmy najwięcej ludności spośród wszystkich państw świata - ponad 16% populacji 
 
 



 
Niemcy w polskich mundurach
Kampania polska 1939 ma różne oblicza, niektóre odsłaniane są dopiero w ostatnich latach, ale część zagadnień czeka jeszcze na swoich badaczy. Jednym z takich tematów jest udział w działaniach wojennych we wrześniu i październiku 1939 obywateli polskich należących do mniejszości etnicznych. Najbardziej interesujący jest tu problem Niemców w polskich mundurach.We wrześniu 1939 w Polsce mogło mieszkać ok. 750 tys. obywateli pochodzenia niemieckiego. Jak wszyscy obywatele II Rzeczypospolitej podlegali oni powszechnemu obowiązkowi służby wojskowej. Ilu z nich zostało zmobilizowanych – nie wiadomo. Niemcy szybko wkroczyli na Pomorze, do Wielkopolski, na Śląsk, gdzie było najwięcej ludności narodowości niemieckiej. Nie dało się tam więc po rozpoczęciu agresji przeprowadzić mobilizacji.

Szacunki mówią o wcieleniu 8–10 tys. ludzi pochodzenia niemieckiego. Mogłoby to stanowić ok. 1% żołnierzy naszej wrześniowej armii, gdyż ocenia się, że zmobilizowano 850–900 tys. ludzi. Piszę o szacunkach, ponieważ z powodu szybkich i niepomyślnych dla nas działań bojowych mobilizacja powszechna nie została zakończona, a wielu ludzi, nawet zmobilizowanych, nie trafiło do swoich jednostek.
 
Kolejnym przyczynkiem jest tu problem unikania mobilizacji. Większość obywateli polskich pochodzenia niemieckiego raczej uchylała się od poboru. Już w lecie nawoływały do tego niemieckie organizacje polityczne, działające w Polsce legalnie bądź nielegalnie, jak Jungdeutsche Partei, Volksbund, Gewerkschaft Deutsche Arbeiter in Polen czy Organizacja Zagraniczna partii hitlerowskiej (Organisation der NSDAP).
 
Władze polskie zdawały sobie sprawę z tego, że nie mogą liczyć na propolską postawę żołnierzy pochodzenia niemieckiego, zwłaszcza gdyby mieli oni walczyć przeciw Wehrmachtowi. Dlatego też prawie połowa ze zmobilizowanych została wcielona do odtwarzanych na wschodniej granicy jednostek Korpusu Ochrony Pogranicza. Była to formacja powołana do życia w 1924 z zadaniem ochrony wschodniej granicy Rzeczypospolitej. Ze względu na specyfikę służby znakomitą większość jej żołnierzy, bo aż 95%, stanowili rdzenni Polacy i to głównie z zachodniej i centralnej części kraju. Do jednostek KOP nie przyjmowano Ukraińców i Białorusinów. Ale w 1939 znalazło się w nim najprawdopodobniej ponad 4 tys. polskich Niemców. Służyli oni głównie w szwadronach kawalerii oraz jednostkach saperów i stanowili ponad 20% żołnierzy tej formacji, strzegącej we wrześniu 1939 wschodniej granicy Polski.

Takie potraktowanie zmobilizowanych Niemców było zgodne z polską racją stanu. Przeniesienie na obcy etnicznie teren wykluczało w zasadzie ucieczki (dezercje) żołnierzy, co zdarzało się po zachodniej stronie Bugu, zwłaszcza w drugiej połowie kampanii. Żołnierze polscy – w tym także ci pochodzenia niemieckiego – nie znali szczegółów paktu Ribbentrop–Mołotow, w tym oczywiście jego tajnej części. Nie wchodziło więc w grę również przechodzenie na stronę Armii Czerwonej.
Zresztą nie zanotowano przypadków porzucania szeregów KOP w czasie walk na Kresach. Jednostki KOP-u praktycznie do końca działań bojowych utrzymywały się jako zwarte oddziały. Dla nich odwrót w głąb terytorium polskiego w szeregach tej formacji był właściwie jedyną szansą na ocalenie życia. Oprócz jednostek Armii Czerwonej czyhały tam na małe grupki żołnierzy zrewoltowane bandy miejscowej ludności, które zaczęły tworzyć się na wschodnich obszarach w połowie września – część z nich samorzutnie, ale część powstała na wieść o wkroczeniu Sowietów. Rozstrzeliwały one schwytanych polskich żołnierzy i oficerów, którzy z różnych przyczyn odłączyli się od swoich oddziałów, napadały na polskie majątki. Szanse obrony miały tylko zwarte oddziały, które wykazywały stanowczość i wolę walki.

Udziałem żołnierzy pochodzenia niemieckiego były zapewne wszystkie walki stoczone przez KOP w obronie granicy wschodniej. Po wykonaniu (niewykonalnego) zadania obrony polskich strażnic i pozycji nadgranicznych część oddziałów KOP została rozbita i wzięta do niewoli, a część szukała schronienia poza granicami kraju. Jednostki te po kilkugodzinnych lub kilkudniowych walkach z Armią Czerwoną przeszły na Litwę, Łotwę, a nawet do Rumunii.
Przypomnijmy tu tylko kilka przykładów walk, w których mogli brać udział żołnierze pochodzenia niemieckiego. Szwadron KOP-u „Krasne” po krótkiej, aczkolwiek zaciętej walce skapitulował pod Oszmianami na granicy polsko-sowieckiej. W tym samym czasie przetrzebiony w wyniku nalotów sowieckiego lotnictwa pod Dubnem złożył broń otoczony szwadron KOP-u „Dederkały”. Garnizony KOP-u w Baranowiczach, Dubnie, Ostrogu, Krzemieńcach i Brzeżanach zostały opanowane przez wojska sowieckie. W nocy z 19 na 20 września bataliony KOP-u „Kleck” i „Ludwikowo” po przeprawieniu się przez Prypeć pod Ossowem zostały zaatakowane przez sowieckie kolumny pancerne i jednostki piechoty, ale zdołały je odrzucić po trwających do wczesnych godzin rannych walkach. Garnizon w Sarnach (bataliony forteczne „Sarny” i „Małyńsk”) bronił się do nocy z 21 na 22 września 1939.

Ci, którzy nie wpadli w ręce Sowietów, wycofywali się na zachód w Grupie gen. Wilhelma Orlik-Rückemanna, która chciała się połączyć z Samodzielną Grupą Operacyjną Polesie gen. Franciszka Kleeberga i maszerowała, ciągle walcząc z Niemcami i Sowietami, z Polesia aż na Lubelszczyznę. Po drodze, 29 i 30 września pod Szackiem, ok. 4 tys. żołnierzy KOP-u stoczyło bitwę z 52. Dywizją Strzelecką Armii Czerwonej. Co ciekawe – poprzedniczką tej jednostki była prawie 20 lat wcześniej tzw. Zachodnia Dywizja Strzelców, złożona z Polaków walczących po stronie rewolucji bolszewickiej. Ale dla żołnierzy pochodzenia niemieckiego nawiązanie walk z Wehrmachtem nie było wygodne i psychicznie, i politycznie. Dalsza walka nie miała dla nich sensu, całymi grupami przechodzili więc wtedy na stronę niemiecką. Ale przypomnijmy – dotyczyło to już końcowego okresu kampanii, czyli ostatniej dekady września i pierwszych dni października.
 
Natomiast mało znany jest przypadek dezercji, a właściwie buntu w batalionie KOP-u, który od 17 września nie walczył z Armią Czerwoną. Batalion „Hel” został utworzony w 1939 z kompanii odwodowej i kompanii ckm batalionu KOP „Sienkiewicze”, uzupełnionych o kompanie wystawione przez rezerwistów z Kaszub i Pomorza, których ojcowie walczyli w kajzerowskich szeregach w I wojnie światowej. Według polskiego prawa wojennego dezercja z pola walki zagrożona była karą śmierci. W przypadku Obrony Wybrzeża sprawy te leżały w gestii Morskiego Sądu Wojennego w Juracie. Sprawa tego buntu nie trafiła jednak przed ów sąd z powodu kapitulacji polskiej załogi, dzięki czemu nie wydano żadnego wyroku, mimo że trwały w niej śledztwa.
Losy Niemców służących w KOP potoczyły się różnie. Ci, którzy zostali internowani w krajach ościennych, byli zazwyczaj wyłuskiwani przez niemieckie komisje i repatriowani do Rzeszy. Tam najczęściej powoływano ich do Wehrmachtu, zgodnie z kwalifikacjami wojskowymi czy cywilnymi i w niemieckim odpowiedniku polskiego stopnia wojskowego, o ile taki posiadali.

Większość Niemców z KOP-u trafiła do sowieckiej niewoli. Według raportu Zarządu NKWD do spraw Jeńców Wojennych w połowie października 1939 w sowieckich obozach przetrzymywano 417 Niemców – byłych żołnierzy Wojska Polskiego. Jeńcy sowieccy z KOP, którzy zgłosili narodowość niemiecką, byli przekazywani III Rzeszy. Tam, po sprawdzeniu, odsyłano ich do domów. Uniknęli w ten sposób losu swoich polskich towarzyszy broni z KOP-u, zgromadzonych w obozie w Ostaszkowie, a potem wymordowanych w Miednoje.

Ale żołnierze narodowości niemieckiej służyli nie tylko w KOP-ie. Dotyczyło to przede wszystkim oficerów rezerwy, którzy posiadali silnie rozwiniętą polską świadomość narodową. Porucznik Gerhard Büllow, przebywając w oflagu Woldenberg, nie chciał rozmawiać po niemiecku. Gdy przyjechali jego kuzyni, wyżsi oficerowie Wehrmachtu, musieli mieć tłumacza. Büllow nie zgodził się na zwolnienie z obozu, twierdząc, że jest polskim oficerem. Ukończył w 1931 Szkołę Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu, a służył w 17. pułku ułanów i brał udział w bitwie nad Bzurą.

Podobnie kontradmirał Józef Unrug, dowódca Obrony Wybrzeża w 1939, oficer Kaiserliche Marine – podczas rozmów dotyczących kapitulacji Helu rozmawiał z parlamentarzystami niemieckimi tylko po polsku przy pomocy tłumacza.


Wielu z tych spolonizowanych Niemców zginęło z walkach z Wehrmachtem. Ale najwięcej padło czy zaginęło podczas walk o polską granicę wschodnią i podczas odwrotu po agresji sowieckiej 17 września 1939.





Żydzi w Wehrmachcie
Filip Gańczak, 17 grudnia 2010
Tysiące Żydów walczyło w armii Trzeciej Rzeszy. Większość tylko po to, by przeżyć. Ale niektórzy przyznawali, że gdyby nie antysemityzm Hitlera, byliby gorliwymi nazistami.
Rok 1941. Salomon Perel, 16-latek schwytany przez Niemców na Białorusi, podaje się za volksdeutscha z Grodna. Świetnie zna język, więc wszyscy mu wierzą. Zostaje tłumaczem w hitlerowskiej armii, z czasem trafia do Hitlerjugend. Żydowskie pochodzenie ukrywa nawet przed zakochaną w nim do szaleństwa młodą Niemką. W ten sposób udaje mu się przeżyć wojnę.
Ta oparta na faktach historia z głośnego filmu Agnieszki Holland „Europa, Europa” nie jest wyjątkiem. Gdy w obozach śmierci dymiły kominy krematoriów, byli Żydzi, którzy walczyli i przelewali krew za Trzecią Rzeszę. – W Wehrmachcie służyło co najmniej 150 tysięcy Żydów i Niemców o żydowskich korzeniach – mówi „Newsweekowi” amerykański historyk dr Bryan Mark Rigg. W Niemczech, USA i Izraelu jego książka „Żydowscy żołnierze Hitlera” wywołała żywe dyskusje. W Polsce ukazała się nakładem wydawnictwa Bellona, ale przeszła bez echa. Niezasłużenie.
Prace nad tematem Rigg zaczynał jeszcze jako student

Przekopywał się przez archiwa i objeżdżał Niemcy, by porozmawiać z żyjącymi Żydami z Wehrmachtu. Podróżował rowerem, autobusami albo koleją. – Jeśli nie starczyło pieniędzy na nocleg, spałem na ławce w parku – wspomina. Zebrał imponujący materiał: wywiady z ponad 500 osobami, do tego tysiące archiwalnych dokumentów, listów, pamiętników i zdjęć – fascynującą dokumentację tragicznych biografii czasu wojny.
Przyjęte we wrześniu 1935 ustawy norymberskie pozbawiły niemieckich Żydów praw obywatelskich. Hitler tolerował jednak w wojsku żołnierzy i oficerów, którzy w myśl nazistowskiego ustawodawstwa byli pół- lub ćwierć-Żydami. Wielu otrzymało zaświadczenie o niemieckości krwi (Deutschblütigkeitserklärung) albo zezwolenie na służbę w Wehrmachcie (Ausnahmegenehmigung).
W najgorszej sytuacji byli tzw. pełni Żydzi (Volljuden), czyli ci, którzy praktykowali judaizm lub mieli co najmniej troje żydowskich dziadków. Dla Volljuden od początku nie było miejsca w hitlerowskiej armii. Wielu jednak służyło w niej, ukrywając swoje pochodzenie. Rigg szacuje, że takich osób było co najmniej 6 tys. Sam udokumentował 71 przypadków. Jest w tym gronie 22 oficerów, a nawet kilku żołnierzy Waffen-SS!
– Szeroka opinia publiczna zna Żydów w Trzeciej Rzeszy tylko jako prześladowanych, wypędzanych i mordowanych – mówi prof. Eberhard Jäckel, emerytowany historyk uniwersytetu w Stuttgarcie. Warto jednak pamiętać, że przedwojenni niemieccy Żydzi byli dobrze zintegrowani ze społeczeństwem i często czuli się niemieckimi patriotami.
Żyd Max Naumann, który z I wojny światowej powrócił w stopniu kapitana, w 1932 poparł nazistowską NSDAP. Trzy lata później w liście do Adolfa Hitlera namawiał do wydalenia z Trzeciej Rzeszy Żydów wschodnioeuropejskich. Przekonywał, jak groźne są dla Niemiec te „półazjatyckie hordy” – w odróżnieniu od porządnych niemieckich Żydów.
Tak skrajna postawa to oczywiście wyjątek. Niektórzy rozmówcy Rigga przyznawali jednak, że gdyby nie stygmatyzacja, jaka ich spotkała, zapewne sami staliby się gorliwymi nazistami. Byli bowiem pod wrażeniem politycznych, gospodarczych i wojskowych sukcesów Führera. – Jako Żyd nienawidziłem Hitlera. Ale szanowałem to, co zrobił dla wojska – tłumaczył po latach Paul-Ludwig Hirschfeld, syn niemieckich Żydów. By ukryć swoje pochodzenie, zmienił miejsce zamieszkania i zerwał kontakty z rodziną. Wystarał się o fałszywe dokumenty dla siebie i żydowskiej narzeczonej. Nawet na ślub przyszedł w mundurze. W Wehrmachcie dosłużył się stopnia porucznika. Walczył na froncie wschodnim, zdobył Wojenny Krzyż Zasługi i Odznakę za Rany.
– Służba w armii była dla mnie ratunkiem. Mój brat i siostra zginęli w Holokauście – opowiadał. Hirschfeld założył, że najbezpieczniej jest w paszczy lwa. Kto nosił uniform, był z zasady wolny od podejrzeń. Ale ryzyko zdemaskowania istniało. Każdy Żyd w Wehrmachcie musiał się z tym liczyć.
Edgar Jacoby służył w niemieckiej armii jeszcze podczas I wojny światowej. Otrzymał Krzyż Żelazny I i II klasy oraz Odznakę za Rany. W 1941 był dowódcą stacjonującej we Francji 696. Kompanii Propagandowej. Na jednym ze zdjęć z tamtego okresu widzimy go w białym mundurze: w dobrym humorze, dobrze odżywiony, wygodnie usadowiony za biurkiem. Na innej fotografii, uśmiechnięty, trzyma na rękach dwoje swoich dzieci.

Kpt. Edgar Jacoby z dziećmi, Berlin, 1941.
Wkrótce Jacoby zostanie rozpoznany jako Żyd i wyrzucony z Wehrmachtu.
Fot: Archiwum Bryana Marka Rigga

Ale to były ostatnie dni sielanki
Jacoby miał pecha. Jego siostra została rozpoznana jako Żydówka, a broniąc się, powiedziała, że jej brat jest oficerem Wehrmachtu. Na wieść o tym, że prawda wyszła na jaw, Jacoby dostał ataku serca. Obawy były uzasadnione. Wkrótce trafił przed sąd wojskowy, został zwolniony ze służby i osadzony w więzieniu w Berlinie-Plötzensee. Uratowało go to, że jego aryjska żona Marianne nie uległa naciskom, by się z nim rozwieść. W roku 1943 Jacoby wyszedł na wolność i resztę wojny przeżył w domu. Także jego siostra przetrwała obóz Theresienstadt.
Heinz-Günther Löwy mógł skończyć znacznie gorzej. Z wyjątkiem matki, której udało się uciec do Szwajcarii, cała jego najbliższa rodzina zginęła w Holokauście. Löwy skutecznie ukrywał swoje pochodzenie. Pod przybranym nazwiskiem Werner Grenacher służył w Waffen-SS w stopniu sturmmanna. Trafił do 6. Górskiej Dywizji SS. Na froncie towarzysze nieraz ratowali mu życie. Ale tylko dlatego, że mieli go za swojego. – Gdyby wiedzieli, że jestem Żydem, powiesiliby mnie na najbliższym drzewie – wspominał potem.
Löwy mówił, że to Bóg pozwolił mu przeżyć. Ale po wojnie wielu Żydów nie chciało wybaczyć mu służby w elitarnych oddziałach Hitlera. Wyrzekli się go nawet krewni. Dla licznych Żydów z hitlerowskiej armii dramat nie skończył się w 1945. Przez współbraci byli potem traktowani niemal jak naziści. A oni tylko chcieli przeżyć.
Inni mieli więcej szczęścia. Około 40 Żydów z Wehrmachtu trafiło do izraelskich sił zbrojnych. Walczyli o niepodległość Izraela, a potem w kolejnych bliskowschodnich konfliktach. Był wśród nich Salomon Perel z filmu Agnieszki Holland, weteran walk o Jerozolimę. Ale nawet on przyznaje, że miał przez długie lata ogromne problemy z tożsamością.
W listopadzie niemiecki minister obrony Karl-Theodor zu Guttenberg odwiedził żydowski cmentarz w Berlinie-Weissensee. Minister oddał hołd żydowskim żołnierzom, którzy zginęli za Niemcy w I wojnie światowej. Pogmatwane losy tych, którzy przelewali krew w armii Hitlera, dyskretnie przemilczał.





Snajperzy
25.01.2012, Mariusz Surosz / Onet 
Snajper jest jak myśliwy. Jego zadaniem jest bezwzględne zabijanie i terroryzowanie wroga. Wróg musi wiedzieć, że wychylenie się zza zasłony oznacza pewną śmierć. Byli i są wyjątkowymi, świetnie wyszkolonymi i skutecznymi żołnierzami, ale przez nieprzyjaciół traktowani są niemalże jak zawodowi mordercy. Jeśli snajpera ujęto żywego, to mimo że nosił mundur i podlegał prawu międzynarodowemu, najczęściej był rozstrzeliwany na miejscu.
 
Tak to się zaczęło
 
Angielski major Hesketh-Prichard trafił do Francji jako obserwator ministerstwa wojny. Był luty 1915, front zastygł. Obie strony konfliktu, czyli Niemcy z jednej strony, a z drugiej Francuzi i Brytyjczycy nie mieli na tyle sił, by przełamać linię obrony wroga. Toczono zatem wojnę pozycyjną. Majora zainteresowała, że Brytyjczycy tracą każdego dnia co najmniej pięciu żołnierzy, którzy giną od pojedynczych strzałów. A był taki dzień, że zginęło ich 18!
 
Okazało się, że Brytyjczycy byli terroryzowani przez niemieckich snajperów! Nie byli w stanie ich zlikwidować, ponieważ niemalże każde wychylenie się z okopu kończyło się śmiercią. Ten sam problem mieli również Francuzi, którzy przez długi czas sądzili, że ich oficerowie giną trafieni zabłąkanymi kulami! Dopiero jeden z jeńców wyjaśnił im, dlaczego tak się dzieje.
 
Niemcy nie mieli przed wojną snajperów, ale kiedy zobaczyli, jak rozwija się sytuacja na froncie, to nie tylko powołali do wojska myśliwych, ale też zarekwirowali w całym kraju lunety od karabinów myśliwskich, wyselekcjonowali najlepszych strzelców i skutecznie nękali wroga.
 
Manekin i Indianin
 
Hesketh-Prichard wymyślił sposób, w jaki ustalić można ustalić skąd strzela snajper. Na długim kiju umieszczał sztuczną głowę w hełmie. Ulepiona była z rozmoczonego papieru. Aby złuda była pełna, w usta manekina wkładano papierosa. Kiedy jeden z żołnierzy wystawiał sztuczną głowę ponad okop, drugi zasysał podłączony do papierosa długi gumowy węży, aby snajper widział, że papieros się żarzy. Na podstawie wlotu kuli ustalano przybliżony kierunek strzału i artyleria ostrzeliwała Niemca. Major Hesketh-Prichard nie zadowolił się swoim wynalazkiem, szybko doszedł do wniosku, że najlepszą obroną przed snajperami jest posiadanie swoich strzelców wyborowych. Przekonał dowódców i w sierpniu 1916 powstała w Linghen we Francji akademia szkoląca snajperów.
 
Najsłynniejszym snajperem I wojny światowej był Kanadyjczyk Francis Pegahmagabow. Koledzy nazywali go Peggy. Był Indianinem z plemienia Odżibwejów. Urodził się w rezerwacie w prowincji Ontario. Do wojska zgłosił się jako ochotnik i znalazł się w pierwszym kanadyjskim kontyngencie, który przyjechał walczyć w Europie. Pegahmagabow był trzykrotnie odznaczony medalem za odwagę. Był świetnym zwiadowcą i strzelcem. Na jego konto zapisano 378 zastrzelonych Niemców, a około 300 wziął do niewoli podczas akcji zwiadowczych!
 
Pegahmagabow przeżył wojnę. Zmarł w Kanadzie w 1952.
 
Snajper wszech czasów – „Biała śmierć”
 
30 listopada 1939 ZSRR napadł na Finlandię. Moskwa wcześniej podporządkowała sobie Litwę, Łotwę I Estonię. To samo chciała uczynić z Finami. Zażądała od rządu fińskiego oddania strategicznego terytorium, rozbrojenia umocnień na granicy i możliwości założenia bazy wojskowej. W zamian oferowała niezamieszkałe tereny tajgi. Kiedy Finlandia odrzuciła „propozycję”, artyleria radziecka ostrzelała rosyjską wioskę przygraniczna oskarżając o to wojsko fińskie. W zamierzeniu Stalina miało być to błyskawiczne zwycięstwo. Przewaga i to miażdżąca była po stronie Armii Czerwonej.
 
To podczas tej wojny narodziła się legenda „Białej śmierci”, bo tak z trwoga w głosie nazywali Rosjanie snajpera Simo Häyhä. Fin miał wtedy 34 lata. Od dziecięcych lat polował, strzelał wyjątkowo celnie. Strategia fińskiej obrony polegała na tym, że żołnierze walczyli w oddziałach, które znajdowały się, jak najbliżej ich miejsc zamieszkania. Znali zatem doskonale teren, w których przyszło im toczyć boje.
 
Häyhä był dla Rosjan jak duch. Na mundur miał założony biały maskujący kombinezon. Zbliżał się niepostrzeżenie do Rosjan, zabijał i znikał. Przygotowując swoje stanowisko polewał śnieg wodą, aby go zmrozić, aby strzał nie wzniósł nawet najmniejszego tumanu śniegu. W ustach trzymał lód, nie chcąc by para z ust zdradziła jego pozycję. Jego karabin nie był wyposażony w lunetę, bo Fin obawiał się, że mógłby go zdradzić refleks światła odbity we szkle lunety. Poza tym twierdził, że karabin z lunetą wymaga od strzelca podniesienia wyżej głowy przy strzale, a to rodziło kolejne zagrożenie. Podczas trzymiesięcznych „polowań” Fin zabił 505 czerwonoarmistów. Kiedy nie był snajperem, walczył używając karabinu maszynowego. Ponoć przy pomocy tej broni zabił jeszcze 200 nieprzyjaciół.
 
Przez 96 dni Rosjanie nie byli w stanie unieszkodliwić Fina. Tylko raz odłamek rozdarł jego kurtkę. 6 marca Häyhä został trafiony w twarz. Do końca życia miał zniekształcone oblicze. Przytomność odzyskał po tygodniu w szpitalu. Akurat w dniu, kiedy podpisywano pokój. Finlandia przegrała wojnę, ale zachowała niepodległość. - Robiłem to, co mi rozkazano. Najlepiej jak umiałem – odpowiadał Simo Häyhä na pytania dziennikarzy dotyczące jego wojennej przeszłości. Zmarł w domu opieki dla weteranów wojennych w 2002.
 
O niej śpiewała Ameryka
 
Snajperzy byli nie do zastąpienia podczas II wojny światowej. Mimo zastosowania na dużą skalę broni maszynowej, okazało się, że ukryci strzelcy potrafili wstrzymać niejedno natarcie. Dlatego też Niemcy, którzy w okresie międzywojennym zaprzestali szkolenia snajperów pospiesznie naprawiali swój błąd już podczas wojny. O znaczeniu snajperów boleśnie przekonali się Amerykanie, kiedy w 1944 wylądowali w Normandii. Zdarzało się, że całe mniejsze oddziały były wystrzelane przez niemieckich strzelców.  
 
Rosjanie szybko przekonali się, że kobiety mogą być świetnymi snajperami. Potrafiły cierpliwie godzinami czekać na pojawienie się wroga a strzelały nie gorzej niż mężczyźni. W Armii Czerwonej służyło ich 2 tys. Wojnę przeżyła co czwarta. 
 
 „Dobrze znana, sławna panno Pawliczenko/Twoją ojczyzną jest Rosja, walka twoją grą/Twój uśmiech świeci jasno jak poranne słońce/ Ale ponad trzystu nazistów padło z twojej broni” – śpiewał w latach 40. Woody Guthrie. Amerykański pieśniarz jest w Polsce prawie nieznany, choć jego piosenki śpiewali m.in. Bruce Springsteen i Johnny Cash. Ludmiła Pawliczenko, przyjechała do USA w 1942. Partia postanowiła wykorzystać bohaterkę propagandowo. Wysłano ją, by przekonała Amerykanów, że powinni się bardziej zaangażować w wojnę w Europie i dostarczać sprzęt wojenny ZSRR. Ze swej roli wywiązała się nad wyraz dobrze. Jeździła po USA i Kanadzie, wygłaszała odczyty, apelowała o pomoc. W Białym Domu przyjął ja prezydent Roosvelt. Dostała od niego w prezencie rewolwer Colt.
 
Miała 26 lat, była już wdową, oficerem Armii Czerwonej i snajperem, który zabił 309 nieprzyjaciół, w tym 36 snajperów. Jako 14-latka zaczęła uprawiać strzelectwo. Tuż przed napaścią Niemiec na ZSRR ukończyła historię na Uniwersytecie Moskiewskim. Zgłosiła się do wojska. Brała udział w obronie Odessy I Sewastopola. Była ranna, szkoliła innych snajperów.
 
To robiło wrażenie na Amerykanach. Była rozchwytywana przez media. W magazynie Time z 28 września 1942 można przeczytać jej wypowiedź: „Jestem zaskoczona pytaniami, jakie zadawały mi dziennikarki w Waszyngtonie. Czy one wiedzą, że jest wojna? One zadawały mi głupie pytania jakiego pudru używam!”
 
Nie dziwi jej zniecierpliwienie. Przyjechała z innego świata, gdzie trwała wojna, gdzie na jej oczach ginęli przyjaciele. Ludmiła Pawliczenko wróciła do Moskwy. Została odznaczona Orderem Bohatera ZSRR. Zmarła w 1974. Miała 58 lat.
 
Najsłynniejszy
 
Wasilij Zajcew to najsłynniejszy, choć nie najskuteczniejszy snajper świata. Jeśli o wartości strzelca świadczy ilość zabitych wrogów, to Zajcewa wyprzedza 13 jego rodaków. Pierwsza trójka na liście snajperów zabiła łącznie 1805 nieprzyjacielskich żołnierzy Michaił Surkow - 729, Iwan Sidorenko – 542 a Wasilij Kwaczantiradze 534.
 
Zajcew ma na swoim koncie 400 potwierdzonych celnych trafień. Przeszedł do legendy podczas obrony Stalingradu. Wtedy to w nieco ponad miesiąc zabił 225 wrogów, w tym 11 snajperów. Stał się ikoną, bo jeszcze podczas walk w Stalingradzie, radziecka propaganda nagłaśniała jego sukcesu „ku pokrzepieniu serc” innych żołnierzy. To o nim nakręcono dwa filmy fabularne: rosyjski „Anioły” z 1993 i amerykański „Wróg u bram” z 2001, gdzie Zajcewa grał hollywoodzki gwiazdor Jude Law. Zajcew zmarł w 1991. Jego życzeniem było, aby być pochowany w mieście, którego bronił. Dopiero 15 lat po śmierci przeniesiono szczątki snajpera i złożono w Wołgogradzie, czyli dawnym Stalingradzie
 
Diabeł
 
Po II wojnie światowej snajperzy walczyli już w każdej wojnie. Postęp techniczny nie spowodował, że zrezygnowano z ich usług. 
 
„Po zabiciu pierwszych, później jest już łatwo. Nie muszę się psychicznie przygotowywać. Patrzę w lunetę, najeżdżam na cel krzyżykiem i zabijam nieprzyjaciela wcześniej, niż on zabije moich kolegów” – napisał w książce „American Sniper: The Autobiography of the Most Lethal Sniper in U.S. Military History” Chris Kyle.
 
Książka wyszła w USA kilka tygodni temu. Kyle ma dziś 37 lat i twierdzi, że będąc strzelcem wyborowym elitarnej jednostki US Navy SEAL podczas służby w Iraku zabił 255 wrogów. Oficjalne dane amerykańskiej armii mówią jednak, że zabitych było 160, ale i tak ta liczba jest wystarczająca, by z pierwszego miejsca usunąć Adelberta Waldrona III, który w Wietnamie zabił 109 wrogów.
 
Pierwszą ofiarą Kyle’a była kobieta, która zbliżała się do grupy marines z granatem w ręku. Strzelił bez zawahania na rozkaz przełożonego. Za swoje największe osiągnięcie Kyle uważa strzał z odległości prawie dwóch kilometrów, kiedy w 2008 w Bagdadzie trafił mężczyznę przygotowującego do odpalenia rakietę mającą trafić amerykański konwój. „Moją kulę prowadził wtedy Bóg” – powiedział dla dziennika New York Post.
 
W listopadzie 2004 w ciągu kilku dni Kyle zlikwidował 40 wrogów. Doszło do tego podczas drugiej bitwy o Faludżę. Miasto opanowane zostało przez sunnickich powstańców wspieranych przez Al-Kaidę. Amerykanie zaatakowali. Kyle pisze, że urządził sobie stanowisko w jednym z mieszkań wykorzystując do tego znajdujące się tam dziecięce łóżeczko. Godzinami śledził z okna okolicę. Kiedy pojawiała się wroga sylwetka z bronią zabijał. Przyjaciele nazwali go „Legenda”, wrogowie „Diabłem z Ramadi” (od nazwy miasta, gdzie stacjonował) i wyznaczyli nagrodę za jego głowę – 20 tys. dolarów.
 


 
Największa bitwa kampanii wrześniowej 1939
Andrzej Krajewski 09 wrz 2009 | polska.newsweek.pl 
9 września 1939 armia gen. Tadeusza Kutrzeby rozpoczęła kontrofensywę przeciwko Wehrmachtowi nad mazowiecką rzeką Bzura. Dzięki temu Niemcy nie zdobyli Warszawy już w drugim tygodniu wojny. Jeśli jednak szukać momentu, gdy był cień szansy, by zapobiec wrześniowej klęsce, to właśnie wtedy go zmarnowano.
 
Los Polski rozstrzygnął się 12 września 1939. Tego dnia w miasteczku Abbeville spotkali się premier Francji Eduard Daladier i Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain. Po zasięgnięciu opinii głównodowodzącego wojsk francuskich gen. Maurice’a Gamelina wspólnie podjęli decyzję o rezygnacji z działań zaczepnych przeciw III Rzeszy.
 
Najprawdopodobniej tego samego dnia w Moskwie Józef Stalin po długich wahaniach postanowił wcielić w życie tajny protokół, dołączony do paktu Ribbentrop – Mołotow. W tym, że Armia Czerwona powinna zaatakować Polskę, utwierdził go meldunek z Paryża, przekazany przez sowieckiego agenta, a zarazem sekretarza francuskiej rady ministrów Eduarda Pfeiffera. Wynik spotkania w Abbeville jasno wskazywał, że Rzeczpospolita została spisana na straty.
 
Ale tegoż 12 września nad Bzurą po trzech dniach natarcia wydzielona z armii „Poznań” i „Pomorze” grupa operacyjna gen. Knolla wyszła na tyły niemieckiej 8. armii. Dowodzący operacją gen. Tadeusz Kutrzeba słał do dowódcy armii „Warszawa” gen. Juliusza Rómmla prośby o wsparcie. Spod rogatek stolicy Polski zawróciły i na złamanie karku gnały nad Bzurę największe jednostki pancerne i zmotoryzowane Wehrmachtu. Gdyby 12 września ruszyło z Warszawy uderzenie, wówczas w potrzasku znalazłaby się jedna trzecia sił lądowych, jakimi III Rzesza zaatakowała Polskę. A wówczas....
 
Szansę na złamanie ofensywy Wehrmachtu dał armiom „Poznań” i „Pomorze” fakt, że znalazły się za głównymi siłami niemieckimi. W pierwszych dniach wojny armia „Poznań” tkwiła w Wielkopolsce, prawie nie atakowana przez wroga. Niemiecki plan działań zakładał skoncentrowane uderzenie w kierunku Łodzi oraz Pomorza, rozbicie polskich wojsk i opanowanie Warszawy. Rozmieszczone w okolicach Poznania siły zlekceważono. Zgodnie z planem dywizje pancerne Wehrmachtu szybko przełamały polskie linie obrony i zmusiły tworzące zachodni front armie „Łodź” i „Kraków” do bezładnego odwrotu. Widząc, że dalsza bezczynność oznacza katastrofę, w szóstym dniu wojny gen. Kutrzeba uzyskał od naczelnego wodza marszałka Rydza-Śmigłego zgodę na opuszczenie Wielkopolski.



 
 
Bitwa nad Bzurą trwała 10 dni i była największą operacją militarną, jaką polscy żołnierze przeprowadzili podczas II wojny światowej. Zginęło prawie 20 tys. żołnierzy, a 100 tys. dostało się do niemieckiej niewoli.
 
„Zachowując ład, hart i chęć walki, dojdziemy do Warszawy” – obiecał generał w komunikacie do żołnierzy. Z północy w tym samym kierunku wycofywała się pobita w Borach Tucholskich, ale nie rozbita armia „Pomorze”. Jej dowódca gen. Władysław Bortnowski podporządkował się rozkazom Kutrzeby. Ten zaś po dwóch dniach odwrotu był już pewien, że nie należy wycofywać się, lecz atakować.
 
Dowódcy armii „Poznań” nie opuszczało szczęście. Wywiad wroga zupełnie przegapił odwrót liczącego prawie 100 tys. żołnierzy zgrupowania. Plan bitwy, opracowany w błyskawicznym tempie przez gen. Kutrzebę wspólnie z gen. Bortnowskim, zakładał, że złożona z trzech dywizji grupa operacyjna gen. Edmunda Knolla-Kownackiego uderzy z północnego brzegu Bzury w okolicach Łęczycy i będzie nacierać na Stryków. „Trafi ona według wszelkiego prawdopodobieństwa początkowo tylko w 30 DP (dywizję piechoty – przyp. aut.) niemiecką i powinna uzyskać szybkie powodzenie” – zanotował Kutrzeba. Dodatkowo manewr oskrzydlający przeciwnika miały wykonać trzy brygady kawalerii. Gdyby osiągnięto sukces, wówczas grupa gen. Knolla nacierałaby dalej na południowy wschód, a armia „Pomorze” uderzyłaby bezpośrednio w kierunku na Warszawę.
 
Z powodu braku kontaktu z marszałkiem Rydzem-Śmigłym gen. Tadeusz Kutrzeba decyzję o ataku podjął na własną odpowiedzialność. Pierwsi do natarcia po południu 9 września poszli żołnierze 25. dywizji gen. Franciszka Altera, walcząc do północy o Łęczycę i Tum. „Pali się Tum, pali się stara fara z XII wieku. Przedpole silnie jest oświetlone rakietami nieprzyjaciela” – zapisał we wspomnieniach ppor. Eugeniusz Leszczyński. „Druga kompania wdziera się do wschodniej części wsi i okrzykiem "hura" porywa cały batalion do szturmu. Odbywa się straszna walka na bagnety, w której wyższość swoją wykazują polscy żołnierze” – wspominał.



 

Wieczorem dowodzący 30. dywizją Wehrmachtu gen. Kurt von Briesen wiedział już, że atakują go przeważające siły polskie na odcinku o szerokości kilkunastu kilometrów. Kolejne pułki jego jednostki rozbite w walce wręcz wycofywały się w popłochu. Niestety dla Polaków, von Briesen okazał się znakomitym dowódcą. W tragicznej sytuacji nie stracił głowy i zmusił podwładnych do trwania na pozycjach za wszelką cenę. Niemiecki historyk Hans Breithaupt w spisanych przez siebie dziejach 30. dywizji tak przedstawił poranek 10 września: Von Briesen „z ociekającym krwią ramieniem w gipsie, w poszarpanej kurtce polowej, na czele oficerów ze swego sztabu udaje się w sam środek cofającej się piechoty. Jego przykład odnosi pewien skutek. Wycofywanie się wojska zostaje zahamowane”.
 
Lecz Polacy wciąż nacierali. Gdy ciężko ranny gen. von Briesen opuścił pole walki, jego dywizja poszła w rozsypkę. „Wycofanie się zgromadzonej w rejonie Piątka wielkiej ilości taboru i zawracających oddziałów musi nastąpić jedyną szosą prowadzącą przez Zgierz w kierunku Łodzi. Ale na skutek celnego ognia polskiego grozi niebezpieczeństwo utraty kierowania tym całym ruchem (...), w szeregach żołnierskich krążą już paniczne plotki” – opisywał Breithaupt. Po raz pierwszy od początku wojny to Niemcy masowo ginęli podczas odwrotu. Zaskoczony gen. Blaskowitz 10 września odwołał szturm Warszawy i zaczął ściągać jednostki 8. armii w okolice Łodzi i Zgierza. Stolica była ocalona.
 
Tymczasem grupa operacyjna gen. Knolla zdobyła Łowicz i dotarła pod Łódź, wychodząc na tyły 8. armii. Niestety, 12 września gen. Kutrzebę spotkała przykra niespodzianka. Dowódca armii „Poznań” z niecierpliwością czekał na wiadomości ze stolicy, gdzie z rozbitych jednostek sformowano armię „Warszawa”. Jej dowódcą został gen. Juliusz Rómmel, którego kolejne czyny nosiły wręcz znamiona zdrady. Ów oficer najpierw porzucił na polu bitwy dowodzoną przez siebie armię „Łódź”. Następnie zjawił się w stolicy. Jako najstarszy stopniem objął dowodzenie armią „Warszawa”.
 
Kiedy 11 września otrzymał od Kutrzeby prośbę o przeprowadzenie uderzenia na tyły wycofujących się niemieckich dywizji, przysłał odpowiedź, że wesprze armie „Poznań” i „Pomorze” wszelkimi dostępnymi środkami. Następnego dnia w meldunku do marszałka Rydza-Śmigłego napisał: „Z Kutrzebą kontaktów nie mam – przecięły je elementy pancerne nieprzyjaciela”. Po czym nakazał przerzucenie najwartościowszych z podległych mu jednostek na wschodnią stronę Wisły. Przez następne dni Rómmel nie uczynił nic, by wesprzeć walczących nad Bzurą, choć cały czas istniała szansa, by wziąć w kleszcze dwie niemieckie armie i przesądzić losy bitwy. A być może nie tylko tej bitwy.
 
Tak poważne tarapaty, w jakie za sprawą brawurowej operacji gen. Kutrzeby wpadł Wehrmacht, zdarzyły mu się ponownie dopiero w grudniu 1941 roku podczas bitwy o Moskwę. Nic dziwnego, że 13 września Adolf Hitler osobiście zjawił się nad Bzurą. Tam spotkał się z żołnierzami rozbitej 30. dywizji, by dodać im otuchy, oraz zrugał generałów. Führer miał powody do zdenerwowania: gdyby w tym momencie na Zachodzie ruszyła aliancka ofensywa, III Rzeszę czekałaby zagłada. W przeciwieństwie do Stalina Hitler nie wiedział, że po spotkaniu w Abbeville taka groźba stała się mało prawdopodobna.
 
Wywiad Niemców nie zauważył odwrotu 100-tysięcznej armii 'Poznań'. Umożliwiło to polską akcję zaczepną przeciwko Wehrmachtowi nad Bzurą.
 
Zdopingowani przez wodza generałowie pod kierunkiem dowódcy Grupy Armii „Południe” gen. Karla von Rundstedta opracowali plan ratowania sytuacji. Spod Warszawy ściągano wszystkie dywizje pancerne i zmotoryzowane, by natarły na skrzydło grupy operacyjnej gen. Knolla. Od Pomorza miały uderzyć jednostki 4. armii. Z powietrza polskich żołnierzy zaczęły masakrować bombowce z 4. floty Luftwaffe. Karta się odwracała i to wokół armii „Poznań” i „Pomorze” zamykał się potrzask.
 
Dostrzegł to gen. Kutrzeba i gdy stracił nadzieję na rozpoczęcie ofensywy przez gen. Rómmla, postanowił ryzykownym manewrem znów zaskoczyć przeciwnika. Grupa operacyjna gen. Knolla otrzymała rozkaz wycofania się ze zdobytego terenu, przemieszczenia się na zachód i zdobycia Sochaczewa, by otworzyć drogę odwrotu na Warszawę. W tym czasie armia „Pomorze”, nacierając przez Łowicz na Skierniewice, wiązałaby w walce gros sił niemieckich, po czym za armią „Poznań” wycofałaby się do stolicy. „Zanim oddziały rozpoczną odwrót, będzie już dzień, a wtedy na wszystkich grobelkach przez Bzurę grozi dopiero prawdziwe niebezpieczeństwo od lotnictwa niemieckiego” – protestował gen. Knoll. Ale rozkaz wykonał.
 
W trakcie odwrotu oddano Niemcom Łowicz i 14 września musiała ponownie go odbijać armia „Pomorze”. Przez cały dzień miejscowość broniona przez 19. dywizję Wehrmachtu przechodziła z rąk do rąk, aż niespodziewanie wyłoniła się okazja, by odnieść wielkie zwycięstwo. Oto 4. dywizja płk. Józefa Werobeja obeszła Łowicz od zachodu i znalazła się prawie na tyłach niemieckich. To dawało szansę na doszczętne zniszczenie wroga. Wszystko szło znakomicie do momentu, gdy gen. Bortnowski otrzymał meldunek przekazany przez zwiad lotniczy.
 
Na szosie z Błonia do Sochaczewa lotnik dostrzegł długą na 20 kilometrów kolumnę pojazdów. Gen. Bortnowski wpadł w panikę, uznając, że maszerują przeciw niemu dywizje pancerne wroga (co nie było prawdą). Bez potwierdzenia rozpoznania oraz porozumienia się z gen. Kutrzebą wstrzymał natarcie i nakazał odwrót za Bzurę. Cały misterny plan bitwy runął z powodu załamania nerwowego jednego człowieka. Przez następne dni armia „Pomorze” z powodu błędu dowódcy nie uczyniła prawie nic, by ratować się przed zagładą.
 
Tymczasem maszerując jedynie w nocy, grupa operacyjna gen. Knolla dotarła pod Sochaczew rankiem 16 września. Natychmiast rozpoczęła uderzenie. Ku zaskoczeniu dowódcy trafiła na nadciągające z zachodu dwie doborowe dywizje pancerne. Po raz pierwszy od rozpoczęcia bitwy nad Bzurą to Wehrmacht miał w ręku wszystkie atuty. Wprawdzie żołnierze gen. Knolla wcześniej wygrywali kolejne starcia, ale od tygodnia walczyli lub maszerowali i znajdowali się na skraju fizycznego wyczerpania. Niemcy dysponowali miażdżącą przewagą broni pancernej i nieustannym wsparciem lotnictwa.
 
Bój dwóch wielkich zgrupowań operacyjnych zamienił się po obu stronach w całodzienną, morderczą rzeź. Czołgi rozjechały polską 14. dywizję, ale dwie pozostałe – 17. oraz 26. – powstrzymały nieprzyjacielskie natarcie, a wieczorem poszły do kontruderzenia, zmuszając jednostki pancerne do odwrotu. Sochaczewa nie udało się zdobyć, ale też nie oddano pola nieprzyjacielowi.
 
To, czego potrafili dokonać żołnierze gen. Knolla, trudno z czymkolwiek porównać. Czy mieli jednak dość sił, by następnego dnia rozbić dwie dywizje pancerne i zdobyć Sochaczew? Generał Kutrzeba uznał, że to niemożliwe. „Była to najtrudniejsza decyzja mego życia” – zapisał po tym, jak w nocy rozkazał całej armii ominięcie Sochaczewa i marsz do Puszczy Kampinoskiej. To rozpaczliwe posunięcie miało szansę powodzenia, gdyby w końcu w Warszawie ktoś zdecydował się cokolwiek zrobić.
 
Dobiegające do stolicy odgłosy trwającej bitwy sprawiły, że 16 września dowódca zachodniego odcinka obrony płk Marian Porwit stracił cierpliwość i przedstawił plan przeprowadzenia w kierunku Puszczy Kampinoskiej uderzenia siłami siedmiu batalionów piechoty, wspartych czołgami i tankietkami. Pomysł natarcia na niemieckie tyły poparł gen. Walerian Czuma i wszystko było gotowe, gdy 17 września interweniował gen. Rómmel, nakazując odwołanie ataku.
 
„Puszcza Kampinoska stała się grobem Armii Poznańskiej” – zapisał gen. Kutrzeba. Las okazał się zbyt rzadki, by osłonić żołnierzy przed nalotami Luftwaffe. Armię „Poznań” atakowało ponad 800 bombowców, sypiąc codziennie na głowy Polaków setki ton bomb, na ziemi zaś nacierała na nich piechota wroga. Pomimo to 20 września do Warszawy przebiło się ok. 50 tys. podwładnych gen. Kutrzeby, który wraz z nimi dotarł do stolicy. Następnego dnia pancerniacy gen. Hermanna Hotha zakończyli likwidację ostatnich jednostek armii „Pomorze”, okrążonych w okolicach Białej Góry. Tam też do niewoli wzięto gen. Bortnowskiego. Do jenieckich oflagów powędrowało łącznie ok. 100 tys. Polaków. Zwycięstwo kosztowało życie ponad 8 tys. Niemców. Nad Bzurą zaś na 72 cmentarzach pozostało prawie 20 tys. polskich żołnierzy.
 
Dzięki ich poświęceniu kampania wrześniowa nie zakończyła się w połowie miesiąca. Gdyby przedwrześniowa armia na wysokich stanowiskach dowódczych miała więcej tak błyskotliwych oficerów jak Kutrzeba, wówczas może to poświęcenie nie poszłoby na marne. Nad Bzurą, podczas największej operacji militarnej, jaką jednostki polskiego wojska przeprowadziły w czasie II wojny, wyłoniła się możliwość zadania najeźdźcom dotkliwej porażki, dającej szansę zmiany biegu zdarzeń politycznych. Stalin długo się wahał, czy dotrzymać danego Hitlerowi słowa. Na Zachodzie zaś trudniej byłoby rządzącym politykom uzasadniać bezczynność armii, gdyby Rzeczpospolita zaczęła odnosić militarne sukcesy. Tak się nie stało i w połowie września los Polski był przesądzony.
 
Klęska nad Bzurą nie dotknęła jedynie gen. Rómmla. Gdy po wojnie oswobodzony z oflagu przez aliantów wyjechał do Francji, przedstawiciele władz komunistycznych zaprosili go w szeregi Ludowego Wojska Polskiego. Pod koniec lat 40. przeniesiono go wprawdzie w stan spoczynku (miał prawie 70 lat), ale krzywda go nie spotkała. Został pisarzem, a potem aktywistą ZBOWiD, czerpiąc profity z nowej rzeczywistości. We wrześniu 1939 uczciwie na nie zapracował.




 

Polski "sojusz" z Niemcami

Arkadiusz Stępin 1 wrz 2009 | polska.newsweek.pl 

 


Adolf Hitler i minister spraw zagranicznych Polski Józef Beck

 

Adolf Hitler zrobił wiele, by zbliżyć Polskę do Niemiec. Gdy to się nie udało, postanowił ją zniszczyć.

 

Kiedy 30 stycznia 1933 roku Hitler został kanclerzem Rzeszy, Niemcy i świat weszły na drogę bez odwrotu. Ziemią obiecaną dla germańskiego pochodu na Wschód miały stać się sięgające Uralu i Kaukazu rozległe tereny Rosji. W planach Hitlera Polsce miała przypaść rola młodszego partnera. Dlatego perspektywa udziału antyradziecko nastawionej Polski w krucjacie przeciwko bolszewickiej Rosji skłoniła dyktatora do zawarcia układu o nieagresji w 1934 roku. Tym samym z dnia na dzień o 180 stopni przestawił całą politykę Niemiec wobec wschodniego sąsiada. Dotychczasowego wroga zamienił niemal w sojusznika.

 

Od chwili zakończenia I wojny światowej między młodym państwem polskim a republiką weimarską dominowała szczera nienawiść. Niemcy mocą „dyktatu z Wersalu” zmuszone zostały do przekazania swoich ziem „barbarzyńskim Słowianom” – jak to określała niemiecka propaganda. Rewizjonistyczną nagonkę przerwał dopiero Hitler. Zwrot we wzajemnych stosunkach był tak drastyczny, że rządzący w obydwu państwach do paktu o nieagresji dołączyli tzw. układ prasowy. Obydwie strony zobowiązały się do sterowania publiczną komunikacją w duchu przyjaźni. Nad propolską propagandą patronat przejął sam Goebbels.

 

W jej ramach najwyższe hołdy spływały na Józefa Piłsudskiego. Kiedy marszałek zmarł, na pogrzeb Hitler wysłał delegację pod przewodnictwem Hermanna Goeringa. W dniu śmierci Piłsudskiego, 12 maja 1935 roku, oraz 18 maja, w dniu jego pogrzebu, w Berlinie opuszczono flagi do połowy masztu. Hitler zasiadł w katedrze berlińskiej przy symbolicznej trumnie Marszałka.

 

Gestapo sumiennie pracowało nad zmianą wizerunku sąsiada w III Rzeszy, konfiskując nieprzyjazne Polsce publikacje. W Berlinie z wielką pompą otwarto Instytut Polski. Usiłowano wyrugować z niemieckich głów stereotyp niechlujnego i niegospodarnego Polaka, zastępując go ideałem romantycznego bohatera.

 

Podobnie miało być w Polsce. Nasz rząd zwiększył dotacje na współpracę kulturalną z Niemcami. W Warszawie zostało otwarte Towarzystwo Polsko-Niemieckie. Z wykładami do stolicy przyjeżdżał m.in. minister propagandy Goebbels oraz Hans Frank, rzekomo miłośnik polskiej literatury i teatru (po wrześniu 1939 roku już jako generalny gubernator zamieszkał na Wawelu, skąd wydawał rozkazy mordowania polskich artystów i naukowców).

 

Import niemieckiej kultury do Polski napotykał jednak społeczny opór głównie w środowiskach żydowskich. Przed kinami rozdawano ulotki: „Pamiętaj, że bojkotujemy wszystko, co niemieckie, bo pochodzi z kraju, gdzie niszczy się moralnie i fizycznie naszych braci”. Protesty żydowskie paraliżowały większość niemieckich imprez kulturalnych w Polsce.

 

Równolegle trwały gorączkowe negocjacje polityczne. Niemiecki dyktator zażądał przedłużenia deklaracji o nieagresji o 25 lat i przystąpienia Polski do antyradzieckiej osi Berlin – Rzym. Warszawa odmówiła. Zawarty w 1934 r. układ z Hitlerem – dwa lata po analogicznym z ZSRR – miał służyć zachowaniu równego dystansu Warszawy pomiędzy Berlinem i Moskwą. Polska nie chciała za bardzo zbliżać się do żadnego z sąsiadów, by nie spowodować agresji drugiego.

 

Niemieccy politycy jednak nie rezygnowali. Koniec 1938 i początek 1939 roku to okres bardzo intensywnych rozmów polsko-niemieckich. Hitler wysyłał do Warszawy szefa MSZ Joachima Ribbentropa, marszałka Hermanna Goeringa i ministra bez teki Hansa Franka, którzy kusili gospodarzy, tłumacząc, „że Morze Czarne też jest morzem”, a utworzenie granicy polsko-węgierskiej kosztem Czechosłowacji realne, podobnie zresztą jak przyłączenie części Ukrainy do Polski.

 

Minister Józef Beck zapewniał hitlerowskim dygnitarzom niezapomniane polowania w Białowieży i rauty u prezydenta Mościckiego. Jednak ani w sprawie Gdańska, ani tym bardziej w kwestii przystąpienia do koalicji antyradzieckiej wysłannicy dyktatora nie rozmiękczyli Polaków. Jako ostatni z misją pokoju zjawił się w lutym 1939 r. w Warszawie szef SS Heinrich Himmler. I jemu, choć był marnym myśliwym, zgotowano reprezentacyjny wypad do Białowieży. Ale i te negocjacje zakończyły się fiaskiem.

 

Hitler potrzebował Polski, by dokonać inwazji na Rosję Sowiecką. Skoro nie udało się jej zdyscyplinować, postanowił ją zniszczyć. 1 września napadł na swojego niedoszłego sojusznika. A za wykonywanie utworów Fryderyka Chopina Niemcy wprowadzili karę śmierci.

 

Dr hab. Arkadiusz Stempin jest historykiem, politologiem w Wyższej Szkole Europejskiej w Krakowie i na uniwersytecie we Freiburgu (Niemcy).




 
Zaskakujące ustalenia:
sojusz Niemiec z Polską
2 lipca 2011 (PAP) – pojawił się ciekawy artykuł nt. przedwojennej sytuacji Polski i Niemiec, zaprezentowany przez niemieckiego historyka Rolfa-Dieter Muellera
 
Adolf Hitler zamierzał zaatakować Związek Radziecki już wiosną 1939, a ważną rolę w tych planach odgrywał sojusz III Rzeszy z Polską - twierdzi niemiecki historyk Rolf-Dieter Mueller w swej książce pt. "Der Feind steht im Osten" ("Wróg jest na wschodzie").
 
Publikacja trafiła do księgarń w Niemczech tuż przed 70. rocznicą rozpoczętej 22 czerwca 1941 operacji "Barbarossa", czyli ataku III Rzeszy na Związek Sowiecki.
 
Autor, renomowany historyk z Poczdamu, polemizuje z tezą, że atak na ZSRR był ostatnim etapem wojennych planów Hitlera, które zakładały w pierwszej kolejności podbój Polski i Zachodniej Europy.
 
Dokonane przez Muellera badania rozmaitych materiałów źródłowych, w tym dotychczas nieznanych, pokazują, że od objęcia władzy w 1933 Hitlera pochłaniało planowanie możliwie szybkiej inwazji na Związek Sowiecki, aby uzyskać "Lebensraum", czyli życiową przestrzeń, a także dostęp do surowców. Aby zrealizować ten plan Hitler potrzebował jednak sojuszników. Jednym z nich miała być Polska.
 
Mueller wyczerpująco opisuje ówczesne relacje i kontakty polsko-niemieckie.
 
"Od 1934 Hitler starał się przeciągnąć na swoją stronę Polskę, która dysponowała największą siłą militarną przy zachodniej granicy ZSRR oraz w czasie reżimu marszałka Piłsudskiego prowadziła zdecydowanie antybolszewicką politykę.
 
W sojuszu z Polską albo przy jej życzliwej neutralności narodowosocjalistyczne władze mogły już wcześnie myśleć o realizacji swych agresywnych planów, wymierzonych w Związek Sowiecki" - pisze Mueller, przypominając m.in. o "spektakularnym" pakcie o niestosowaniu przemocy między Polską a Niemcami z 1934. Pakt ten doprowadził do intensywniejszych kontaktów z polskimi przywódcami i dowództwem armii.
 
Według poczdamskiego historyka Hitler chciał stworzyć "globalną konstelację", wciągając do paktu antykominternowskiego - oprócz Japonii - także Polskę, Włochy, a także Wielką Brytanię. Jak ocenia, zabiegi te, które trwały jeszcze do pierwszych miesięcy 1939, nie były fortelem, nie chodziło również pierwotnie o podbój ani też uczynienie z Polski państwa satelickiego.
 
Japonia próbowała namówić Polskę by przystąpiła do paktu z Niemcami.
 
W historiografii zarysowano dotychczas obraz Polski jako kraju, który od samego początku miał być pierwszą ofiarą (Hitlera), a kontakty z Polską usiłowano wykorzystać, by poróżnić ją z zachodnimi sojusznikami - zauważył Mueller podczas prezentacji książki w Berlinie.
"Pewien problem stanowi to, że polscy historycy dopiero teraz zaczynają dokładnie analizować swoje źródła z lat 30. W polskiej historiografii po 1945 oczywiście wskazywano, że Hitlerowi chodziło o zmylenie Polski, która miała być pierwszą ofiarą wojny. Zawsze jednak krytykowano (przedwojenny) reżim pułkownikowski w Warszawie, który ze swym antysemityzmem i antykomunizmem zbliżał się ideologicznie do Trzeciej Rzeszy. To trudny temat w debacie historycznej" - dodał Mueller.
 
Jego zdaniem niemiecko-polska interwencja przez sowiecką Ukrainę i od strony Bałtyku w maju 1939 była możliwym wariantem. "Z dzisiejszej perspektywy szczególnie makabryczna wydaje się gotowość obu stron do współpracy w sprawie emigracji ludności żydowskiej" - pisze Mueller. Cytuje on słowa polskiego ambasadora w Berlinie Józefa Lipskiego, który miał obiecać Hitlerowi "piękny pomnik w Warszawie", jeśli znajdzie on rozwiązanie kwestii żydowskiej.
 
Odrzucenie przez Polskę warunków Hitlera dotyczących Gdańska oraz eksterytorialnego korytarza przez polskie terytorium doprowadziło do fundamentalnej zmiany w planach Berlina. "Najwyraźniej Hitler czuł się rozczarowany i oszukany przez Warszawę. Musiał nastawić się na to, że będzie zmuszony odłożyć starcie z ZSRR, by najpierw wyjaśnić »kwestię polską«" - pisze historyk.
 
Archiwalne dokumenty Wehrmachtu pokazują, że Polski nie uważano za żadne zagrożenie. Polskie wojsko "z powodu umiarkowanego dowództwa oraz niewystarczającego uzbrojenia jest niezdolne do większych operacji przeciwko współczesnemu przeciwnikowi" - cytuje Mueller z dokumentu niemieckiego sztabu generalnego z maja 1939.
 
Jego zdaniem, zawierając pakt ze Stalinem 23 sierpnia 1939 Hitler wierzył, że to całkowicie zaskoczy zachodnie mocarstwa, które nie będą skłonne wywiązać się z gwarancji, udzielonych Polsce. "3 września 1939 był w szoku, gdy nadeszło wypowiedzenie wojny z Paryża i Londynu - powiedział Mueller podczas prezentacji książki.
 
Gdyby zachodnie mocarstwa dały Hitlerowi wolną rękę na wschodzie, to miałby możliwość zaatakować Związek Sowiecki od razu z terytorium Polski". Jak dodał historyk, Hitler nie miał wówczas gotowego planu wojny z Francją.
 
Zdaniem poczdamskiego naukowca analiza prehistorii operacji "Barbarossa" oraz samej wojny przeciw ZSRR pokazuje, że Hitler nie był "genialnym strategiem wojennym", jak sądzili dotąd niektórzy. Operacja "Barbarossa" była również "moralną, jak i profesjonalną" porażką ówczesnej wojskowej elity.
 
Książka "Der Feind steht im Osten" ukazała się nakładem wydawnictwa Ch. Links.
Poniżej prezentuję głos krytyczny (gdyż jest ciekawy) autorstwa ~jaźwiec
 
Poza pseudohistorycznymi teoriami pozostają jednak zawsze FAKTY!
~jaźwiec | onet.pl
Wbrew powyższym enuncjacjom, identycznym co do treści z niektórymi wypocinami nielicznych (na szczęście) "Wieczorkiewiczów", prawda jest całkowicie inna!
  
Niemcy realizowały swoje plany po I Wojnie Światowej konsekwentnie i z niemiecką precyzją! Nie było tam miejsca na rozczarowania, czy też na nieprzewidziane zmiany scenariusza!  

Za pomocą Piłsudskiego Niemcy oszacowały ryzyko wojskowego uderzenia Zachodu i ustaliły którzy z polityków zachodnich mogliby mieć coś przeciw ponownemu niemieckiemu Drang nach Osten, który w tym przypadku był domyślnie skierowany przeciw bolszewickiej Rosji! Jak pamiętamy efekt był dla Niemców wręcz wymarzony. Praktycznie zero chętnych do militarnego przeszkadzania Niemcom na Wschodzie!  

Jedyną chwilą zawahania był 28 sierpień 1939 roku, spowodowana nowymi deklaracjami Imperium Brytyjskiego i Francji co do wsparcia wojskowego dla Polski, które spowodowały przesunięcie pierwotnej daty napaści na Polskę, ale służby Hitlera potrzebowały tylko dwóch dni, aby bezspornie ustalić, że gwarancje zachodnich "sojuszników" dla Polski są, jak zawsze, całkowicie bezwartościowe!  

Niemcy nie napadły na Polskę aby robić z Polakami sojusze antysowieckie, chronić mniejszość niemiecką, ani w celu uzyskania "korytarza", lub przejęcia Gdańska!
 
Całe Niemcy, ich armia i wszelkie służby, a także niemiecki kodeks karny, były w 1939 roku całkowicie przygotowane do natychmiastowego rozpoczęcia mordowania wszystkich Polaków, oraz całkowitej likwidacji Państwa Polskiego, poza niewielką liczbą polskich niewolników!
 
Nie przewidywano żadnych sojuszy czy współpracy z jakimikolwiek Polakami, poza małą rezerwą na czarną godzinę, w postaci osobników z grona niemieckiej agentury, rządzącej w Polsce do 1939 roku! Becka (przechowalnia w Rumunii) i Rydza " Śmigłego" (tak jak i Beck spalony na Zachodzie, dostał czapę z rąk polskich oficerów podczas próby rozpracowania polskiego podziemia), oraz paru innych pracowników Hauptkundschaftstelle ze środowisk piłsudczykowskich!  

Powyższej tezy nie trzeba chyba udowadniać, bo wystarczy zapoznać się z bezwzględnymi i radykalnymi działaniami brytyjskiego rządu przeciwko niemieckiej agenturze piłsudczykowskiej, internowanej hurtowo przez Churchilla po upadku Francji!  

Pewnym paradoksem jest to, że nagle, po klęskach niemieckich w Związku Sowieckim, zupełnie jak po klęskach I Wojny Światowej, niemieccy bandyci przypomnieli sobie nagle o Polakach, zapłakali nad Katyniem i zaczęli kombinować jak powtórnie zrobić z Polaków doskonałe mięsko armatnie, powtórnie posługując się Piłsudskim (tym razem w trumnie!) i namawiając nas do walki u boku Hitlera w "obronie zjednoczonej Europy" przeciw bolszewickim hordom!  

Przypominam, że nawet w polskim faszystowskim szambie, pełnym przedwojennych polskojęzycznych narodowców, nie znaleźli zbyt wielu chętnych, co jednak nie przeszkadza rożnym dzisiejszym pieczeniarzom i kretynom twierdzić, że Polska mogła i powinna była sprzymierzyć się z Niemcami!  

Takie opinie i pomysły są w dzisiejszej Polsce coraz częściej kolportowane, choć jedyny sensowny i skuteczny model sojuszów europejskich jest powszechnie znany od czerwca 1941 roku, kiedy było wreszcie wiadomo o co musi walczyć Europa, aby przetrwać!
  
Pytanie brzmi, czy Polska przetrwa obecną próbę odkręcania historii?!




 
Żadnego nalotu. Gdzie są Polacy?
Andrew Nagorski 30 sierpnia 2009 | polska.newsweek.pl 
Dziwne, że tej nocy nie pojawił się żaden polski bombowiec – zapisał 1 września 1939 roku berliński korespondent amerykańskiego radia CBS. Ze wspomnień Amerykanów, którzy przebywali wówczas w Niemczech wyłania się nieznany obraz pierwszych dni wojny.
 
Angus Thuermer ma 92 lata. Były agent CIA wiedzie spokojne życie emeryta w malowniczej krainie koni w północnej Wirginii. Ale 70 lat temu, tuż przed wybuchem wojny w Europie, pracował jako reporter w berlińskim biurze Associated Press. Pod koniec sierpnia 1939 roku pojechał do położonych przy granicy z Polską Gliwic (niem. Gleiwitz), wysłany tam przez szefa, który przeczuwał, że na coś się zanosi.
 
Pewnego wieczoru Thuermer wyjechał taksówką za miasto i natychmiast trafił w środek maszerującego wzdłuż granicy pułku Wehrmachtu. Uznał, że lepiej uciekać, kazał więc taksówkarzowi zawracać do Gliwic. Parę dni później – dokładnie 31 sierpnia – obudził go hałas pod hotelem. Wyjrzał z okna na siódmym piętrze i zobaczył samochód z niemieckimi żołnierzami, a za nimi morze piechoty i orkiestrę wojskową. Doszedł do wniosku, że to wymarsz na ćwiczenia. Nie bierze się przecież orkiestry na wojnę – pomyślał i wrócił do łóżka. Rano znów popatrzył przez okno. Ulicą jechały ciężarówki pełne rannych żołnierzy. Wracali z Polski.
 
Zmieszany, że przespał pierwszą noc inwazji, która miała przerodzić się później w wojnę światową, pognał na poszukiwanie oficera prasowego jednostki stacjonującej w tym samym hotelu. Przedstawił się i wyjaśnił, że jako reporter AP chce oczywiście towarzyszyć oddziałom wkraczającym do Polski. Przypomniał, że jego kolegom pozwolono wejść z niemieckimi żołnierzami do Austrii i Kraju Sudetów. „Owszem, Herr Thuermer, ale tym razem to co innego” – usłyszał. „Proszę wracać do Berlina, do ministerstwa propagandy, tam panu powiedzą, co się dzieje”.
 
Niemiecki oficer miał rację – tym razem było inaczej. Zaczęła się prawdziwa wojna. Amerykanie, którzy tak jak Thuermer mieszkali w tym czasie w Niemczech, mieli wyjątkowo dogodne warunki do obserwacji pierwszego okresu konfliktu. W przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii i Francji, Stany Zjednoczone jeszcze przez ponad dwa lata były formalnie państwem neutralnym, co oznaczało, że nadal mogły utrzymywać w Berlinie swoich dyplomatów i korespondentów prasowych.
 
Od samego początku w rozmowach z Amerykanami Hitler wyliczał pretensje do Polaków. Wkrótce po przejęciu władzy w 1933 r. udzielił wywiadu Hamiltonowi Fishowi Armstrongowi, pierwszemu redaktorowi naczelnemu prestiżowego kwartalnika „Foreign Affairs”. Skarżył się, że polska granica jest „nierealna i nie do przyjęcia”, a zaakceptowanie jej absolutnie „nie do pomyślenia”. Niemcy przedstawiał jako kraj okaleczony przez postanowienia traktatu wersalskiego. Polska – cytując Führera – „groźnie patrzy w naszą stronę i trzyma nóż w zębach”. Armie Francji, Polski, Czechosłowacji i Belgii są pięćdziesiąt razy liczniejsze od niemieckiej, co znaczy, że wszelką odpowiedzialność za jakiekolwiek starcia ponosić będą wyłącznie alianci. „Kto mówi, że jest odwrotnie, to tak jakby twierdził, że bezzębny królik wyda bitwę tygrysowi” – wmawiał Armstrongowi, który zapamiętał, że gdy Hitler wygłaszał te słowa, opadł mu na oko kosmyk włosów, nadając twarzy Führera złowieszczy wygląd.
 
Amerykanie przebywający w Berlinie mogli jak nikt inny ocenić szybkość, z jaką Niemcy się rozwijały. W połowie lat 30. na placówkę w Berlinie wysłany został ponownie Truman Smith, niezwykle wysoko ceniony amerykański attaché wojskowy, który poznał Hitlera jeszcze podczas swojego pierwszego pobytu w Niemczech w 1922 r. Szczególne wrażenie zrobił na nim błyskawiczny rozwój niemieckiego lotnictwa. Smith pomógł naczelnemu dowódcy Luftwaffe Hermanowi Göringowi w zaproszeniu do Niemiec Charlesa Lindbergha, słynnego pilota, który pierwszy przeleciał przez Atlantyk. Lindbergh obejrzał niemieckie lotniska oraz zakłady lotnicze i ocenił, że Niemcy „są dziś w stanie produkować samoloty wojskowe szybciej niż jakiekolwiek inne europejskie państwo. (…) Trzeba być ślepym, żeby nie widzieć, jak ogromną siłą dysponują już w tej chwili”.
 
Jako że Lindbergh otwarcie deklarował proniemieckie sympatie, łatwo było posądzić go o koloryzowanie. Słynny lotnik należał do czołowych postaci potężnego ruchu izolacjonistycznego, skupiającego ludzi przekonanych, że USA popełniły wielki błąd, dając się wciągnąć do udziału w I wojnie światowej, i że za żadną cenę nie wolno pozwolić, by sytuacja się powtórzyła. Europa, zdaniem izolacjonistów, sama powinna radzić sobie ze swoimi problemami.
 
Prezydent Franklin D. Roosevelt był coraz bardziej zaniepokojony poczynaniami Hitlera, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że zaangażowanie Ameryki w kolejną wojnę nie cieszy się w kraju poparciem. Rozpaczliwie próbował więc zażegnać zbliżający się konflikt. 15 kwietnia 1939 r. zaapelował do Hitlera i Mussoliniego, by co najmniej przez najbliższe dziesięć lat nie atakować 31 państw, w tym Polski. Niezbyt optymistycznie oceniał szanse na sukces swojej inicjatywy, niemniej poczuł się dotknięty szyderczą reakcją Berlina. Hitler odczytał bowiem listę 31 krajów przed Reichstagiem przy wtórze rechotów nazistowskich posłów.
 
Prawdopodobieństwo wybuchu wojny rosło, a wielu Amerykanów wciąż nie miało pewności, która ze stron ma przewagę militarną. Takie wrażenie wzmacniali też niektórzy wysocy funkcjonariusze polscy. Jeszcze 18 sierpnia 1939 r. Jay Pierrepont Moffat, szef wydziału spraw europejskich w departamencie stanu, notował w dzienniku: „Dzwonił polski ambasador. Nie miał nic nowego do powiedzenia, dał tylko po raz kolejny wyraz przekonaniu swojego rządu, że przecenia się siłę Niemiec. (…) Stwierdził, że niemiecka armia nie jest armią z roku 1914. Oficerowie są słabo wyszkoleni, poza tym nie pozwolono im wystarczająco długo przebywać w tych samych jednostkach. Najlepszych generałów zlikwidowano, pozostali to tylko partyjne płotki!! Niemieckie społeczeństwo nie chce walczyć, a rozpoczynanie wojny w czasach, gdy warunki są już tak ciężkie, że racjonuje się żywność, byłoby samobójstwem”.
 
„Cała ta rozmowa ujawniała tak przesadnie optymistyczny punkt widzenia i tak wyjątkowo bezsensowne niedocenianie przeciwnika, że jeśli są to postawy typowe dla polskiego myślenia w ogóle, zaczynam mieć bardzo złe przeczucia” – kończył Moffat.
 
H.R. Knickerbocker, inny amerykański korespondent w Berlinie, wspominał, że z pewnych polskich źródeł słyszał sądy, które okazały się równie błędne. Jak zauważył, najbardziej zajmowało wszystkich pytanie, jak długo Polacy zdołają utrzymać się w oczekiwaniu na francuską ofensywę, która ich uratuje. „Optymiści z polskich kręgów mówili o trzech latach, pesymiści o roku” – pisał. „Francuzi dawali Polakom pół roku”.
 
Na początku lata Moffat oceniał szanse wybuchu wojny na 50 procent. Otrzymawszy sensacyjną wiadomość o podpisaniu paktu Ribbentrop – Mołotow, podniósł je do 75 procent. Amerykańscy dyplomaci w Berlinie coraz bardziej skłonni byli szacować je jeszcze wyżej. Na własne oczy widzieli przecież przygotowania. Jacob Beam, młody urzędnik polityczny ambasady, wspominał: „Mniej więcej od połowy sierpnia niebo nad Berlinem przecinały światła reflektorów, wyłapując samoloty lecące na ogromnych wysokościach. Po mieście jeździły wojskowe konwoje pod eskortą ryczących motocykli prowadzonych przez facetów w goglach. Wyglądali jak Marsjanie”.
 
31 sierpnia w drodze do ambasady Stanów Zjednoczonych urzędnik konsularny William Russell znał już tytuły w porannych gazetach niemieckich: „Ostatnie ostrzeżenia”, „Zniewagi, których nie można znieść” i „Polscy mordercy”. Słyszał jednostajny ryk silników lecących na wschód bombowców. A tuż przed ambasadą dotknął jego ramienia niski mężczyzna z ogoloną głową i szarym kapeluszem w drżącej dłoni. „Muszę z panem pomówić” – powiedział.
 
Hans Neuman, Żyd zwolniony przed tygodniem z Dachau, próbował zdobyć amerykańską wizę. Bez powodzenia. Teraz błagał Russella, by wepchnął go przed długą kolejką zdesperowanych interesantów. „Wojna zacznie się dziś w nocy. Mam przyjaciół, którzy o tym wiedzą” – mówił. „Jeśli nie wydostanę się za granicę, stracę ostatnią szansę ucieczki”.
 
Russell przywykł już wtedy do rozpaczliwych błagań, ale Neumanowi uwierzył – i tego samego dnia zdołał załatwić mu wizę ratującą życie; pomógł nawet dostać się do samolotu i opuścić Niemcy.
 
Inna historia zakończona happy endem wiąże się z osobą Józefa Lipskiego, ambasadora Polski w Niemczech. 31 sierpnia o drugiej w nocy sir Nevile Henderson, ambasador Wielkiej Brytanii, poinformował go telefonicznie o burzliwym spotkaniu, jakie odbył z ministrem spraw zagranicznych Joachimem von Ribbentropem. Henderson nie miał wątpliwości, że Niemcy szykują się do ataku na Polskę. Około południa tego samego dnia Jacob Beam, młody amerykański dyplomata, widział Lipskiego w aucie na stacji Shella w kolejce do tankowania. Opowiedział mu o tym, gdy spotkali się już po wojnie. Lipski wspominał, że siedział przerażony, że Niemcy mogą mu je zabrać. Pod wieczór, kilka godzin przed inwazją, uciekł do Polski.
 
O ile jednak amerykańscy dyplomaci w Berlinie lepiej niż inni w tamtych dniach uświadamiali sobie ogrom nadciągającej burzy, niektórzy z nich wciąż nie zdawali sobie sprawy, w jak błyskawicznym tempie wojska Hitlera zmiażdżą Polskę, a po niej ogromną część Europy. William Shirer, berliński korespondent Radia CBS, a później słynny autor „Rozkwitu i upadku Trzeciej Rzeszy”, ze zdumieniem notował w swym dzienniku, że podczas pierwszego zaciemnienia po wybuchu wojny w niemieckiej stolicy nic się nie wydarzyło. „Dziwne, że tej nocy nie pojawił się żaden polski bombowiec” – zapisał 1 września. „Ale czy tak samo zachowają się Brytyjczycy i Francuzi?” Następnego dnia dodał: „Żadnego nalotu. Gdzie są Polacy?”.
 
Hitler 1 września wypowiedział wojnę, a Russell zanotował: „Trwało oczekiwanie na coś strasznego. Nic się nie zdarzyło”. Podkreślał jednak, że nastroje w niczym nie przypominały radosnego świętowania, jakie towarzyszyło wybuchowi poprzedniej wojny. „Ludzie, których spotykam, są spokojni, smutni i zrezygnowani. Stoją w małych grupkach przed budynkiem ambasady i patrzą w nasze okna. Zupełnie inaczej niż w 1914 r., na początku wojny światowej”. I porównując tę atmosferę z entuzjazmem sprzed lat dodał: „Jakby czuli dziś, że są wciągani w coś, co może ich przerosnąć”.
 
Dopiero znacznie później się okazało, że wyjątkowo trafnie ocenił sytuację. Seria początkowych niemieckich zwycięstw w Polsce coraz bardziej umacniała w niemieckim społeczeństwie i kręgach wojskowych wiarę w mądrość posunięć Hitlera. 6 września Shirer notował w dzienniku: „Zaczyna to wyglądać na pogrom Polaków”. Jak twierdził, attaché wojskowi w amerykańskiej ambasadzie byli zszokowani tempem ekspansji Niemców. 12 września William Russell, urzędnik konsularny, pisał zdesperowany: „W Polsce szaleje wojna. Co sobie myśli Anglia i Francja, pytamy się nawzajem. Dlaczego nie atakują Niemców teraz, kiedy musieliby walczyć na dwa fronty?”
 
Kiedy 17 września Związek Sowiecki zaatakował Polskę od wschodu, Amerykanie wiedzieli, że jej los został przypieczętowany. Dla amerykańskich korespondentów dodatkowym sygnałem była nagła gotowość niemieckich władz do udzielania im zgody na wyjazd na front. 18 września po przyjeździe do Sopotu Shirer notował: „Cały dzień jazdy z Berlina przez Pomorze i Korytarz tutaj. Drogi zapełnione zmotoryzowanymi kolumnami niemieckich oddziałów wracających z Polski. W lasach Korytarza mdlący, słodkawy zapach zabitych koni i jeszcze słodszy martwych ludzi. Niemcy mówią, że cała dywizja polskiej kawalerii przeprowadziła tu szarżę na kilkaset niemieckich czołgów i została zmieciona z powierzchni ziemi”.
 
Następnego dnia po przyjeździe do Gdyni Shirer widział, jak Niemcy ostrzeliwują jedne z ostatnich punktów oporu na tym terenie – z morza i z trzech stron na lądzie. Okręt Schleswig-Holstein atakował z portu, gdzie stał na kotwicy, a artyleria strzelała ze stanowisk rozłożonych wokół miasta. „Niemcy wykorzystywali wszelkiego rodzaju broń – duże i małe działa, czołgi i samoloty” – pisał. „Polacy mieli tylko karabiny maszynowe, karabiny ręczne i dwa działka przeciwlotnicze, których rozpaczliwie próbowali użyć przeciw niemieckim czołgom i broni maszynowej”. „Sytuacja Polaków była beznadziejna. A jednak walczyli. Niemieccy oficerowie, którzy byli z nami, nie mogli się nachwalić ich odwagi” – dodał na koniec.
 
Joseph Grigg, korespondent United Press, był w pierwszej grupie zagranicznych dziennikarzy, którzy 5 października dotarli do Warszawy. Przywieziono ich, by obejrzeli, jak w polskiej stolicy Hitler odbiera defiladę zwycięstwa. Grigga uderzył obraz zburzonego miasta. „Trudno sobie wyobrazić rozmiar zniszczeń. Całe centrum leżało w ruinach” – wspominał. „Polska ludność była oszołomiona i zdezorientowana”.
 
Później jeden z niemieckich generałów wyjaśniał amerykańskiemu korespondentowi, że jest to w rzeczywistości bardziej ludzki rodzaj działań. „To nasza nowa filozofia konfliktu” – oświadczył Alexander Loehr. „Najbardziej miłosierna z wojen. Zaskakuje wroga, paraliżuje go jednym ciosem i skraca walki o całe tygodnie, a może miesiące. Na dłuższą metę oszczędza obu stronom olbrzymich ofiar”.
 
Jednak zagranicznym korespondentom zgromadzonym w Warszawie 5 października Hitler miał do przekazania jedynie pogróżki. Jak relacjonował Griggs, Führer, blady, ale zachowujący się jak triumfator, spotkał się na krótko z dziennikarzami na warszawskim lotnisku tuż przed odlotem do Berlina. „Panowie widzieli ruiny Warszawy” – powiedział im. „Niech to będzie przestrogą dla tych polityków w Londynie i Paryżu, którzy wciąż myślą o kontynuowaniu tej wojny”.
 
Część Niemców faktycznie wierzyła wtedy, że Hitler przekona resztę świata, by uznała jego podboje. Ale większość Amerykanów, którzy na własne oczy oglądali klęskę Polski, wyjeżdżała ze świadomością, że jest to zaledwie prolog długiego dramatu. Wielu z nich podejrzewało, że w końcu i ich kraj zostanie włączony w tę dramatyczną walkę, mimo że ogromna część ich rodaków za wszelką cenę pragnęła uniknąć takiej decyzji. Tak jak przewidywał Hitler, upadek Polski stał się lekcją dla świata – tyle że nie taką, na jaką liczył.
 
Andrew Nagorski, był wieloletnim redaktorem „Newsweeka”, obecnie jest dyrektorem w EastWest Institute. Pracuje nad książką o Amerykanach w Niemczech Hitlera
 
 
 

 
Śmierć kata Warszawy – Kutschery
31.01.2012 | Mateusz Zimmerman | Onet
 


Fot. stare.zhr.pl
 
Warszawa, okupacja – zimny szary poranek 1 lutego 1944 Aleje Ujazdowskie przeszywa przerażający odgłos polskiego pistoletu maszynowego. Zlikwidowany został Franz Kutschera – dowódca SS i policji niemieckiej w okupowanej stolicy.
 
Jego nazwisko stało się synonimem strachu, każdy jego rozkaz oznaczał śmierć kilkuset osób. W końcu Polacy postanowiło wziąć odwet. W ten chłodny poranek owe wydarzenie podniosło na duchu morale warszawiaków, poranek ten stał się jednocześnie początkiem męki…
 
Kim był człowiek, na którego czekają żołnierze specjalnego oddziału AK "Pegaz" (przeciw-gestapo). Za co polskie państwo podziemne wydało na niego wyrok?
 
Porządki Kutschery – codzienna gra ze śmiercią
 
Norman Davies określał go mianem "wschodzącej gwiazdy SS". Parę miesięcy wcześniej sam Himmler mianował go szefem SS i policji w dystrykcie warszawskim. Kutschera, niespełna 40-letni Brigadeführer (odpowiednik generała brygady), zaskarbił sobie jego zaufanie nie tyle przez udział w kampanii francuskiej, co przez bezwzględne obchodzenie się z ludnością cywilną na podbitych przez Niemców terenach.
 
Wyróżniał się brutalnością zarówno w oddziałach antypartyzanckich Ericha von dem Bacha-Zelewskiego, które działały na terenie ZSRR, jak i na stanowisku szefa SS i policji w okupowanym Mohylewie (dzisiejsza Białoruś). To stamtąd ściągnięto go do Warszawy. Miał spacyfikować miasto, w którym Niemcy czuli się coraz mniej bezpiecznie.
 
Moment nie był przypadkowy. Parę dni po jego nominacji Hans Frank – generalny gubernator – podpisał specjalne rozporządzenie o „zwalczaniu zamachów na niemieckie dzieło odbudowy w Generalnym Gubernatorstwie”. W poprzednich latach terror miewał różne natężenie – teraz miał się stać codziennością. Z punktu widzenia okupanta Kutschera był właściwą osobą na właściwym miejscu.
 
Co się zmieniło wraz z jego przybyciem do Warszawy? Zaczęły się egzekucje ludzi przypadkowych. "Można było wyjść po mleko do najbliższego sklepiku i nie wrócić już do domu. Można było zostać wygarniętym z restauracji, sklepu, kościoła, z własnego mieszkania. Życie zamieniło się w codzienną grę ze śmiercią" – pisał historyk Tomasz Strzembosz.
 
Na tropie bezimiennego kata
 
Ginęło na rozkaz Kutschery po kilkaset osób tygodniowo. Nazwiska rozstrzelanych wyczytywano przez uliczne "szczekaczki", podając jednocześnie dla wzmocnienia efektu listy kolejnych zakładników, którzy mieli zginąć w razie powtórzenia działań skierowanych przeciw okupantowi. Te oczywiście się powtarzały, więc hitlerowcy rozstrzeliwali dalej.
 
Co gorsza: terror najwyraźniej przynosił skutek, bo liczba napadów na Niemców zaczęła spadać. Przywódcy polskiego podziemia stanęli przed poważnym dylematem. Powstrzymując się teraz od wystąpień przeciw okupantowi, mogliby oszczędzić warszawiakom kolejnych represji. Z kolei likwidacja odpowiedzialnego za dotychczasowe zbrodnie zadziałałaby znakomicie na ducha obywateli, ale mogłaby poskutkować kolejną falą egzekucji.
 
Zdecydowano w końcu, że tysięcy ofiar nie można pozostawić bez odpowiedzi. Ale najpierw trzeba było ustalić, kim jest "kat Warszawy". Bo na wielkich ulicznych plakatach z nazwiskami rozstrzelanych podpisywał się tylko funkcją – "dowódca SS i policji". Nadal brakowało nazwiska.
 
Hitlerowskiego dygnitarza namierzył "Raysk"” (Aleksander Kunicki) – szef wywiadu oddziału specjalnego „Agat” (anty-gestapo, później przemianowany właśnie na "Pegaz"). Któregoś dnia "Rayski" zauważył nieznanego wysokiego oficera w skórzanym płaszczu, wysiadającego z reprezentacyjnego opla przed siedzibą SS i policji w Alejach Ujazdowskich.
 
Potem okazało się, że samochód z tajemniczym pasażerem zajeżdża w to miejsce regularnie. Podejrzenia "Rayskiego" zestawiono wkrótce z innymi informacjami wywiadu – tak cel przestał być anonimowy. Na początku roku 1944 r. mieszkanie Kutschery przy al. Róż było już pod stałą obserwacją. Niebawem Kedyw (Kierownictwo Dywersji) Komendy Głównej AK zadecydował: wykonać wyrok jak najszybciej.
 
Likwidacja Niemca
 
W mroźny lutowy poranek 1944, dwunastu żołnierzy ruchu oporu zasadzają się na niego już po raz drugi. Wiedzą, że samochód z Kutscherą jeździ tą trasą prawie codziennie. Ale cztery dni temu nie jechał. Trzeba odpuścić i czekać na następną okazję.
 
W międzyczasie wypadł z akcji zastępca dowódcy - "Żbik" (Jan Kordulski), postrzelony na ulicy przez niemieckiego żandarma. Zamiast niego pojawiają się w oddziale dwaj nowi bojowcy – okaże się niebawem, że ta zmiana będzie mieć poważne konsekwencje.
 
Dziewczyna zawiesza pelerynę na ręku i przechodzi przez jezdnię. To pierwszy znak dla reszty oddziału. Za chwilę z rąk żołnierzy polskiego podziemia zginie "kat Warszawy", Franz Kutschera.
 
Dwanaścioro mężnych ludzi
 
Rozkaz wydał z samej góry płk. Emil Fieldorf "Nil" – dowódca Kedywu. Jego wykonanie powierzono I plutonowi oddziału "Pegaz". Kierować samą akcją miał 22-letni Bronisław Pietraszewicz "Lot".
 
Droga "Lota" do tego miejsca była charakterystyczna dla losów większości jego podwładnych. Zaczynało się od tajnego nauczania w ramach PET, poprzez mały sabotaż i harcerskie Szare Szeregi, aż do walki z bronią w ręku w Grupach Szturmowych. "Lot" brał wcześniej udział w kilku udanych akcjach, ale w tej po raz pierwszy miał samodzielnie dowodzić.
 
Wraz z "Misiem" (Michał Issajewicz, kierowca) i "Kruszynką" (Zdzisław Poradzki) to on miał wykonać wyrok na Kutscherze. Do tego doszło czterech ludzi ubezpieczenia, dwóch kierowców – w sumie dziewięciu żołnierzy – i trzy łączniczki. Nieoczekiwanie rankiem, przed drugim podejściem do akcji, okazało się, że brakuje choćby pistoletu dla "Alego" (Stanisław Huskowski). Dostał teczkę pełną granatów.
 
Dowódca zdejmuje kapelusz i to jest sygnał do kolejnych ruchów. Klamka zapada.
 
1 lutego, chwilę przed dziewiątą rano, wszyscy są na swoich pozycjach. Czekają, aż pojawi się cel. Pierwszy znak daje "Kama" (Maria Stypułkowska-Chojecka): samochód z Kutscherą wyjechał spod jego domu. "Dewajtis" (Elżbieta Dziębowska) wyjmuje z teczki białą torebkę. Hanka (Anna Szarzyńska-Rewska), stojąca na rogu parku Ujazdowskiego, odbiera sygnał i przekazuje go "Lotowi".
 
Łączniczki wywiązały się z zadania – teraz czas na strzelców. Dowódca zdejmuje kapelusz i to jest sygnał do kolejnych ruchów. Klamka zapada.
 
Likwidujemy, odpowiadamy ogniem… nie odskakujemy?
 
Kiedy opel z Kutscherą mija ul. Szopena, na Alejach Ujazdowskich zajeżdża mu drogę samochód prowadzony przez "Misia". Niemiecki kierowca włącza żółty reflektor, żądając zwolnienia pasa, ale "Miś" nie ustępuje. Oba wozy to hamują, to ruszają, w końcu stają naprzeciw siebie. Niemal pod budynkiem dowództwa SS i policji.
 
"Lot", który zdążył już podejść na odległość kilku kroków, pruje do Kutschery z pistoletu maszynowego. Poprawia jeszcze nadbiegający z drugiej strony ulicy "Kruszynka". Razem z "Misiem" wyciągają żywego jeszcze esesmana z tylnego siedzenia i to "Miś" dobija go strzałem z parabelki.
 
Teraz muszą znaleźć dokumenty – to warunek uznania akcji za skuteczną. Ale papierów nigdzie nie ma. Biorą to, co jest: teczkę i pistolet. Tymczasem wkracza do gry ubezpieczenie. "Olbrzym" (Henryk Humięcki), "Juno" (Zbigniew Gęsicki) i "Cichy" (Marian Senger) ostrzeliwują ze stenów budynki i posterunki wroga. Niemcy po kilkunastu sekundach odpowiadają coraz bardziej skoordynowanym ogniem.
 
To właściwy moment dla "Alego". Tyle że "Ali" nie może otworzyć teczki. Szarpie się z zamkiem, a innej broni oprócz granatów nie ma. Poddaje się. Biegnie w kierunku samochodów czekających na odskok oddziału na rogu Szopena.
 
"Lot" dwa razy obrywa w brzuch. W kanonadzie nikt nie słyszy, jak ciężko ranny dowódca zarządza odwrót, a nie ma już przy nim "Alego", który mógłby powtórzyć rozkaz. Wycofuje się "Miś", ale dostaje w głowę – krew płynie po twarzy, choć to tylko draśnięcie. Mniej szczęścia mają "Cichy" i "Olbrzym": pierwszego kula trafia w brzuch, drugiego – w płuco.
 
Droga przez mękę i pułapka na moście Kierbedzia
 
Wreszcie cały oddział odskakuje. Do samochodu "Bruna" (Bronisław Hellwig) trafiają zdrowi: "Kruszynka” i "Ali”. "Sokół" (Kazimierz Sott) zabiera do mercedesa rannych. Dosiada się jeszcze na pl. Bankowym "Dokto" aks (Zbigniew Dworak), który ma odstawić rannych do szpitala Maltańskiego.
 
Tam jednak nikt na nich nie czeka, a lekarz dyżurny odmawia przyjęcia zamachowców, tłumacząc się brakiem chirurgów i wyposażenia niezbędnego do operacji. "Misia" można opatrzyć i wypuścić. "Olbrzym" nie wymaga zabiegu, więc trzeba mu tylko zapewnić dokumenty. Ale "Lot" i "Cichy" potrzebują operacji natychmiast. Wybór pada na szpital praski (Przemienienia Pańskiego). Już w trakcie zabiegu pojawiają się tam policjanci.
 
"Sokół" i "Juno" mają ukryć podziurawiony kulami samochód. Ale popełniają błąd, próbując wrócić na drugi brzeg Wisły trasą, którą uprzednio przywieźli rannych. Na moście Kierbedzia wpadają w zasadzkę. Skaczą z przęsła mostu do Wisły, gdzie w końcu obu dosięgają kule.
 
Kiedy Niemcy wyłowią ciała, okaże się, że "Sokół" popełnił był kolejny błąd: miał przy sobie prawdziwe dokumenty. W jego mieszkaniu miała się odbyć odprawa po akcji – teraz jego rodzice mieli być nie tylko poinformowani o śmierci syna, ale też jak najszybciej ewakuowani z lokalu.  Podjęto też decyzję o zabraniu "Lota" i "Cichego" ze szpitala, zanim dotrze do nich gestapo.
 
Gehenna rannych trwała, bo odmawiano ich przyjęcia w kolejnych placówkach. "Lotowi" i "Cichemu" najprawdopodobniej nie można było pomóc, ale nim pierwszy znalazł się w szpitalu Wolskim, drugi zaś w Maltańskim, kolejne przewozy po Warszawie przysparzały im niewysłowionych cierpień.
 
Wdało się zapalenie otrzewnej, transfuzje krwi nie mogły już pomóc. "Lot" umarł niemal dokładnie trzy doby od akcji, "Cichy" przeżył jeszcze dwa dni. Zaufani lekarze musieli jeszcze tuszować na ich zwłokach faktyczne przyczyny śmierci, by nie wzbudzić podejrzeń Niemców.
 
200 milionów za Hitlera
 
Wieść o zamachu rozeszła się po Warszawie błyskawicznie. Jedna z najgłośniejszych akcji Kedywu zakończyła się sukcesem, okupionym jednak straszliwą daniną krwi. Śmierć poniosła przecież blisko połowa uczestników zamachu (choć żaden z nich na miejscu). Zawiodła organizacja opieki lekarskiej dla ciężko rannych.
 
Osobny dramat przeżywał "Ali" – najpierw nie ze swojej winy nie dostał broni, a potem jego pech sprawił, że akcja przeciągnęła się ponad miarę i przybrała tak dramatyczny obrót. Po śmierci "Lota" "Ali" objął chwilowo dowodzenie I plutonem, ale był jedynym uczestnikiem akcji, którego nie przedstawiono po niej do odznaczenia bojowego.
 
"Katowi Warszawy" Niemcy organizują pożegnanie z trumną na lawecie. Ulice miasta i domy na trasie przemarszu konduktu zostają opróżnione. Okupant żąda krwi: nazajutrz po zamachu za Kutscherę ginie w Alejach Ujazdowskich 100 rozstrzelanych osób, a w ruinach getta – kolejne 200. Ale terror wkrótce osłabnie. To ostatnie tak masowe egzekucje przed powstaniem warszawskim.



Fot. stare.zhr.pl
 

"Mistrzowską robotę i odwagę" oddziału "Lota" chwalą w swoich wewnętrznych dokumentach okupanci. "Na taki wyczyn mogła się zdobyć tylko świetnie zgrana organizacja" – pisze jeden z niemieckich oficerów.
 
Niemcy nakładają na ludność Warszawy gigantyczną kontrybucję: 100 mln zł. Przedłużają godzinę policyjną. Ale wzrost morale ludności stolicy jest odczuwalny. Na Nowym Świecie na jednym z plakatów-obwieszczeń ktoś dopisuje: "100 milionów kontrybucji zabrał nam Kutschera – 200 chętnie damy, ale za… Hitlera".
 
Autor: Mateusz Zimmerman
(poprawki RRT)
 
 
 

 
Polska bandera na niemieckim okręcie
Polska Zbrojna | 2012-02-02
Czy w czasie II wojny światowej biało-czerwona bandera mogła powiewać na niemieckim okręcie? I czy ten okręt mógł zostać zdobyty przez... pancerniaków? Wydaje się niemożliwe, a jednak. "Polska Zbrojna" opisuje ten niezwykły wyczyn, jedyny w dziejach wojska polskiego abordaż dokonany przez pułk pancerny.

Czołgi 1 Dywizji Pancernej w trakcie walk w Holandii
Czołgi 1 Dywizji Pancernej w trakcie walk w Holandii
(fot. Polska Zbrojna / NAC)


Między 30 lipca a 6 sierpnia 1944 polska 1 Dywizja Pancerna (1 DPanc) pod dowództwem generała brygady Stanisława Maczka dotarła do wybrzeża Normandii. Do akcji weszła 8 sierpnia w składzie 1 Armii Kanadyjskiej. Tocząc nieustanne walki z Niemcami, Polacy posuwali się w kierunku Belgii i Holandii. Wyzwolili między innymi Ypres i Gandawę, po czym wyszli nad ujście Skaldy.

Atak na barki

20 września trzy szwadrony 10 Pułku Strzelców Konnych otrzymały zadanie prowadzenia rozpoznania okolic portu Terneuzen. We wczesnych godzinach popołudniowych polskie oddziały wyszły na brzeg Skaldy. Oczom pancerniaków pierwszego szwadronu ukazały się wypełnione ewakuującymi się Niemcami cztery barki, tkwiące na mieliźnie Middelplaat.

Ponieważ mieli je niemal podane na tacy, wsparci przez artylerię czołgiści otworzyli morderczy ogień. Lufy Cromwelli grzały się tak, że schodziła z nich farba. Wyskakujący z unieruchomionych barek niemieccy żołnierze utknęli na łasze, która nie miała połączenia z lądem. Niewielu z nich zdołało osiągnąć przeciwległy brzeg. Kto nie zginął z rąk Polaków, padł ofiarą przypływu.

Zanim pancerniacy uporali się z nieprzyjacielem, ich koledzy z drugiego szwadronu zauważyli dwie kolejne duże barki, które oddalały się od brzegu. Natychmiast zajęli dogodne pozycje i po krótkim ogniu posłali obie na dno. Żaden z niemieckich żołnierzy nie dopłynął do plaży.

Gdy oba szwadrony były zajęte demolowaniem barek, oficer rozpoznawczy pułku porucznik Bronisław Sachse zauważył unoszący się na falach patrolowiec niemiecki. Za zgodą dowódcy pułku postanowił go zająć. Wspólnie z kapralem Mieczysławem Kwiecińskim i czterema holenderskimi rybakami dopłynął do okrętu i wszedł bez przeszkód na pokład. Okazało się, że niemiecka załoga opuściła w pośpiechu jednostkę, zostawiając dokumenty i kasę okrętową, a nawet jedzenie na talerzach. Najcenniejsza była zawartość spiżarni: świeża żywność, konserwy, polska wódka, likiery, koniak, wino, papierosy, cygara.

Żywność została później rozdzielona między żołnierzy pułku. Co się stało z pozostałą częścią ładunku, kronika milczy. Okręt był w idealnym stanie technicznym, a jego dwa lśniące silniki Diesla robiły jak najlepsze wrażenie. Wyposażenie, które ekipa abordażowa zastała na pokładzie, sugerowało, że jednostka była przystosowana do trałowania.

Marynarz pancerny

Gdy inspekcja wnętrza patrolowca dobiegała końca, zaczął się przypływ. Znosił kuter na powrót w głąb ujścia rzeki. Dowodzący "grupą abordażową" porucznik Sachse postanowił dobić do brzegu. Tajemnicą pozostanie, jak morskiemu neoficie udało się tego dokonać. Dzięki "strasznie niemarynarskim rozkazom" doprowadził jednak okręt do nabrzeża i zacumował, a w sieci radiowej pojawił się meldunek o zajęciu nieuszkodzonego patrolowca i jego kilkusetmetrowej podróży. Do meldunku dołączono prośbę o przysłanie ekipy, która mogłaby się zająć uruchomieniem silników zdobytej jednostki.

Niewiele brakowało, a Polacy straciliby zdobycz tak szybko, jak weszli w jej posiadanie. Gdyby porucznik Sachse nie postanowił sprawdzić wczesnym rankiem, co się dzieje z okrętem, jednostka prawdopodobnie znalazłaby się gdzieś daleko na wodach zatoki. Stałoby się tak za sprawą niemieckiego żołnierza, który ujrzawszy, że patrolowiec nie jest pilnowany, zrzucił cumy z polerów. Na szczęście porucznik Sachse z przypadkowo napotkanym Holendrem ponownie dotarł na pokład, rzucił kotwicę i zatrzymał patrolowiec milę od brzegu. Tym razem nie udało się powtórzyć manewru z dnia poprzedniego i dwuosobowa załoga kutra była zmuszona zdać się na mechaników, którym całą dobę zajęło uruchomienie silników. Czekając na wynik ich pracy, porucznik Sachse wykroił z flag sygnałowych biało- -czerwoną banderę, by nie było wątpliwości, do kogo obecnie należy okręt.

Niemcy na drugim brzegu od razu to zauważyli. Taki sąsiad im nie odpowiadał, więc skierowali w jego stronę ogień ciężkiej artylerii. A że pokład kutra był pełen amunicji, polsko-holenderska załoga musiała się błyskawicznie ewakuować. Pod ostrzałem przeciwnika z trudem dotarła w bezpiecznie miejsce. Ogień Niemców był bardzo precyzyjny. Trafiony kilkakrotnie okręt stanął w płomieniach. Na nic zdały się próby ratowania jednostki. Wprawdzie w końcu udało się ugasić pożar, ale w porcie okazało się, że kuter nie nadaje się już do użytku.

Tak zakończył się jedyny w dziejach polskiego wojska abordaż dokonany przez pułk pancerny.

Kuter do wszystkiego
Zdobyty przez Polaków okręt miał stalową konstrukcję i drewniane poszycie.
 
Kriegsfischkutter (KFK), niewielkie okręty zbudowane według konstrukcji kadłuba kutra rybackiego, wyprodukowane do 1945 w liczbie ponad tysiąca egzemplarzy, były wielozadaniowymi jednostkami przystosowanymi do odgrywania roli przybrzeżnych patrolowców, okrętów eskortowych i trałowców. Wielką ich zaletą było to, że mogły być produkowane bez użycia surowców strategicznych.

Okręt o wyporności 110 ton i wymiarach 24 x 6,4 x 2,75 metra miał stalową konstrukcję i drewniane poszycie. Z prędkością 7 węzłów mógł pokonać 1,2 tysiąca mil morskich. W skład uzbrojenia jednostki w wersji patrolowej i eskortowej wchodziły pojedyncza armata przeciwlotnicza kalibru 37 milimetrów na platformie umieszczonej na dziobie oraz armata kalibru 20 milimetrów - na dachu nadbudówki. W zależności od potrzeb i możliwości uzbrojenie ulegało zmianom. Okręt przenosił także od sześciu do ośmiu bomb głębinowych.

Jednostki te operowały praktycznie na wszystkich akwenach, na których były zaangażowane siły Kriegsmarine. Po wojnie, już pod banderą Bundesmarine, kilka z nich służyło aż do lat 60.

Zajęty przez Polaków kuter to najprawdopodobniej KFK-52, według źródeł niemieckich uznany za utracony w okolicach Terneuzen w wyniku ognia artylerii lądowej.

Szlak bojowy
10 Pułk Strzelców Konnych został rozwiązany w 1947 roku w Wielkiej Brytanii.


1 Szwadron Zgrupowania Kawalerii, stanowiący zalążek 10 Pułku Strzelców Konnych, został sformowany w 1918 w La Mandria di Chiavasso, niedaleko Turynu. Kiedy skończyła się wojna polsko-bolszewicka, jednostka znajdowała się pod Słuckiem. 27 października 1921 przekształcono ją w 10 Pułk Strzelców Konnych (10 psk) stacjonujący w Łańcucie. Jego pierwszym dowódcą był podpułkownik Mikołaj Minkusz.

W 1938 – 10 psk brał udział w zajęciu Zaolzia. We wrześniu 1939 w składzie 10 Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej, walczył na Podkarpaciu oraz bronił Łańcuta i Lwowa.

19 września 1,5 tysiąca żołnierzy brygady przekroczyło granicę polsko-węgierską. W krótkim czasie z obozów internowania na Węgrzech i w Rumunii przedostali się do Francji, a po jej upadku w 1940 – do Wielkiej Brytanii. W składzie 10 Brygady Kawalerii Pancernej, stanowiącej część 1 Dywizji Pancernej generała Stanisława Maczka, 10 psk przystąpił w 1944 do walk na froncie zachodnim. Wyposażenie pułku stanowiły czołgi Cromwell. Szlak bojowy jednostka zakończyła 4 maja 1945. Po wojnie przez ponad rok pułk brał udział w okupacji Niemiec. W marcu 1947 wrócił do Wielkiej Brytanii, gdzie został rozwiązany. Jego ostatnim dowódcą (od 25 sierpnia 1944 aż do końca istnienia) był rotmistrz (później major) Jerzy Wasilewski.

Zdzisław Kryger "Polska Zbrojna"

 




Hitler o Polakach
W sieci można znaleźć interesującą opinię o Polakach zawartą w „Głosie Wielkopolskim” z 1947. Pochodzi ona z odnalezionego przez Amerykanów tajnego memoriału Hitlera skierowanego do Himmlera 4 marca 1944. Dzisiaj, gdy spora część Polaków wciąż ma wyjątkowo niskie mniemanie o samych sobie, warto czasami przytoczyć co mają o nas do powiedzenia najbardziej zaciekli wrogowie. Według niedoszłego malarza z Braunau:
 
„Polacy są najbardziej inteligentnym narodem ze wszystkich, z którymi spotkali się Niemcy podczas tej wojny w Europie... Polacy według mojej opinii, oraz na podstawie obserwacji i meldunków z Generalnej Gubernii, są jedynym narodem w Europie, który łączy w sobie wysoką inteligencję z niesłychanym sprytem. Jest to najzdolniejszy naród w Europie, ponieważ żyjąc ciągle w niesłychanie trudnych warunkach politycznych, wyrobił w sobie wielki rozsądek życiowy, nigdzie niespotykany.
 
Na podstawie ostatnich badań, powadzonych przez Reichsrassenamt uczeni niemieccy doszli do przekonania, że Polacy powinni być asymilowani do społeczności niemieckiej jako element wartościowy rasowo. Uczeni nasi doszli do wniosku, że połączenie niemieckiej systematyczności z polotem Polaków dałoby doskonałe wyniki".
 
Tekst ten nie powinien dziwić, ponieważ jest on typowym wyrazem kompleksu jaki Niemcy od stuleci odczuwają w stosunku do nas. Jeżeli ktoś nie wierzy to proszę sobie poczytać opinie na temat Polski Fryderyka II lub Ottona von Bismarcka w których obsesyjna nienawiść miesza się z mniej lub bardziej ukrytym podziwem.
 
Data powstania memoriału, 4 marca 1944 nie jest przypadkowa. Opinie Fuehrera o Polakach była prawdopodobnie efektem klęski tzw. General Plan Ost przewidującego eksterminację milionów Słowian z Europy Środkowej. Pierwszy etap tych zamierzeń Niemcy rozpoczęli na Zamojszczyźnie przystępując do wysiedlania ludności. Ku zdziwieniu okupantów doprowadziło to do zbrojnego oporu w warunkach niemieckiej przewagi i masowego terroru.
 
Decyzja o podjęciu walki okazała się słuszna mimo, że za każdego zabitego Niemca ginęły całe polskie wsie. Najeźdźcy zorientowali się jednak, że Polacy nie pójdą biernie na rzeź a wymordowanie wszystkich stawiających rozpaczliwy opór wymagałoby zbyt dużej ilości wojska tak potrzebnego na froncie. Wygraliśmy makabryczną licytację z diabłem, któremu musiało to zaimponować.
 
Adam Kuź

 
 
Komentarze na blogu www.niepoprawni.pl/blog/59
 
Różnica
Jurand, 20 marca, 2009
I tak to Hitler podkreślił zasadniczą różnicę między nie tylko między Polakami i Niemcami, ale również między Polakami i Żydami. Polacy po prostu, w odróżnieniu od Żydów sami nie wkładali głowy w gilotynę. Polacy walczyli!  Żydzi szli na rzeź jak stado baranów! Jedyną walkę podjęli spolonizowani Żydzi w getcie warszawskim. Idąc tym tropem, trzeba powiedzieć, że powstanie Izraela bez polskich Żydów byłoby najzwyklej na świecie niemożliwe. Dlatego i jedni i drudzy mają kompleks na naszym tle. Mają kompleks Polski i Polaków! I tu jest główna i zasadnicza przyczyna ataków i jednych i drugich na Polskę i Polaków. Wniosek? I jedni i drudzy po prostu się nas boją. W zasadzie można by dodać jeszcze jednych. Rosja, która to nigdy w żadnej wojnie nie pokonała Polski bez pomocy Niemców. A i wtedy przewaga po stronie agresorów musiała być 1 do co najmniej 50. Wiedzą co robią wciskając kit Polakom.
 
Przeczytaj sobie "Raport
Boomcha, 22 marca, 2009 (fragment wpisu)
Przeczytaj sobie "Raport Pileckiego" ("Raport Witolda") tam są ciekawsze spostrzeżenia o narodach. Niemcy wcale nie kryli podziwu dla Polaków, kryli własne kompleksy i to, że jak tylko w Polsce dzieje się dobrze oni muszą nasz naród niszczyć. Hitler to nie był żaden wariat - to wszystko było zaplanowane i przeprowadzone z zimną krwią. Oni się nas boją!  





Niemcy muszą zniknąć
"Germany Must Perish" - niezrealizowany plan Kaufmana "wymazania" Niemiec  i niemieckiego narodu z europejskiego kontynentu.


Mapa ukazująca propozycję planu rozbioru Niemiec oraz Austrii
(en.wikipedia.org)

Były dwie takie zaplanowane akcje: "Germany Must Perish" autorstwa Theodore N. Kaufman'a, który należał do wąskiego grona politycznych doradców amerykańskiego prezydenta i miał ogromny wpływ na podjęte przez niego decyzje i tzw. „Morgenthauplan” opracowany przez bliskiego przyjaciela prezydenta USA Roosvelta, ministra finansów Henry Morgenthau jr.

Oto
najważniejsze wytyczne planu Kaufmana:
1) Immediately and completely disarm the German army and have all armaments removed from German territory. 2) Place all German utility and heavy industrial plants under heavy guard, and replace German workers by those of Allied nationality.
3) Segregate the German army into groups, concentrate them in severely restricted areas, and summarily sterilize them.  
4) Organize the civilian population, both male and female, within territorial sectors, and effect their sterilization.
5) Divide the German army (after its sterilization has been completed) into labor battalions, and locate their services toward the rebuilding of those cities which they ruined.
6) Partition Germany and apportion its lands. The accompanying map gives some idea of possible land adjustments which might be made in connection with Germany's extinction.
7) Restrict all German civilian travel beyond established borders until all sterilization has been completed.
8) Compel the German population of the apportioned territories to learn the language of its area, and within one year to cease the publication of all books, newspapers and notices in the German language, as well as to restrict German-language broadcasts and discontinue the maintenance of German-language schools.
9) Make one exception to an otherwise severely strict enforcement of total sterilization, by exempting from such treatment only Germans whose relatives, being citizens of various victor nations, assume financial responsibility for their emigration and maintenance and moral responsibility for their actions. Thus, into an oblivion which she would have visited upon the world, exists Germany.

Plan ukazał się w formie książki, i na amerykańskim rynku wydawniczym zrobił furorę. Plan podano do publicznej wiadomości w marcu 1940 dziesięć miesięcy przed wypowiedzeniem przez USA Niemcom wojny.

Tłumaczenie fragmentów książki Kaufmana:
"Ta wojna nie jest wojną przeciw Hitlerowi. Nie jest też prowadzona przeciwko nazistom(...)
Dla Niemiec istnieje tylko jedna kara: Niemcy trzeba zniszczyć raz na zawsze! Muszą umrzeć! I to w rzeczywistości! Nie tylko w wyobraźni! (...)
 
Nie istnieje żadna droga pośrednia, żaden kompromis, żadne wyrównanie: Niemcy muszą umrzeć i na zawsze zniknąć z powierzchni ziemi! Ludność Niemiec wynosi 80 milionów, która rozkłada się równo na obie płcie. Żeby wyniszczyć Niemców trzeba około 48 milionów z nich wysterylizować (...)
 
Sterylizacja mężczyzn w oddziałach wojskowych jest stosunkowo łatwa i szybko do przeprowadzenia. Przyjmując że przeznaczymy do tego 20.000 lekarzy i każdy z nich dokona 25 operacji dziennie, będzie to trwać najwyżej jeden miesiąc aby ta sterylizacja w wojsku została zakończona (...)
 
Ponieważ więcej lekarzy stoi do dyspozycji, potrzeba będzie nawet mniej czasu. W ten sposób całą męską populacje cywilów można wysterylizować w trzy miesiące. Sterylizacja kobiet i dzieci zajmie więcej czasu, trzeba przyjąć że wysterylizowanie wszystkich kobiet i dzieci zakończy się w trzech latach. Ponieważ już jedna kropla niemieckiej krwi robi Niemca, jest ta sterylizacja obojga płci konieczna. Przy całkowitej sterylizacji przestanie wzrastać rata urodzeń. Przy normalnej śmiertelności wynoszącej 2% rocznie, zmniejszy się liczba Niemców rocznie o 1,5 miliona. W ten sposób przez dwa pokolenia sprawa się zakończy, co w innym wypadku kosztowało by życie milionów i setki lat pracy: mianowicie wymazanie niemieckości i jego nosicieli."
 
Morgenthau jr. amerykański polityk, bliski współpracownik prezydenta Franklina Delano Roosevelta, daleko od Kaufman'a nie odbiegał w swych receptach: "Trzeba tych Niemców wykastrować, albo tak z nimi się obchodzić by już nigdy więcej nie płodzili ludzi którzy będą postępować tak jak w przeszłości."
Cytat David'a Irving'a w Der Morgenthau-Plan 1944/45. Amerikanische Deutschlandpolitik: Sühneleistungen, "re-education", Auflösung der deutschen Wirtschaft, Soyka, Bremen 1986, s.23.

"Nie ma się więc co dziwić, że plan Morgenthau's przewidujący zniszczenie serca Europy zostały przez Roosevelta i Churchilla podczas II konferencji w Quebec we wrześniu 1944 zatwierdzone jako oficjalny program dla powojennych Niemiec" VffG Dr. Claus Nordbruch (czytaj też: Nicholas Balabkins, Germany under direct controls. Economic aspects of industrial disarmament 1945-1948, Rutgers, New Brunswick 1964, s.10)  

Podczas popijawy w Teheranie Stalin wzniósł kielich i wygłosił toast, który spowodował u Roosevelta kaskady śmiechu: "Siła niemieckiego Wehrmacht'u zależy od 50 tys. wysokich oficerów i naukowców. Wznoszę toast z tym życzeniem by ich rozstrzelać, jak tylko ich dostaniemy - wszystkich 50 tys."

Że nie był to żaden dowcip – o czym chce usilnie dzisiaj przekonać oficjalna historiografia w ramach tej reedukacji - dowiadujemy się od United States State Department 1961 w udostępnionym dokumencie:
Foreign Relations of the United States: Diplomatic Papers: The Conference at Cairo and Tehran 1943 s. 553f. w którym czytamy: "At least 50000, perhaps 100000 of German Commanding Staff must be physically liquidated."
"co najmniej 50 tys., a być może 100 tys. osobistości niemieckiego kierownictwa muszą zostać fizycznie zlikwidowani".

Żeby zapobiec ewentualnym nieporozumieniom: Amerykanie też nie mieli nic przeciwko masowym egzekucjom. W sierpniu 1944 gen. Eisenhower do brytyjskiego ambasadora:
"Wszyscy oficerowie Oberkomandos der Wermacht, całe kierownictwo NSDAP od burmistrza wzwyż i wszyscy należący do tajnej policji muszą zostać zlikwidowani."
James Bacque: Other Losses. An investigation into the Mass Deaths of German Prisoners at the Hands of the French and Americans after World War II, Stoddart, Toronto 1989, s.23. W tym przedsięwzięciu chodziło - jak by nie było o 100 tys. ludzi." (Dr. Claus Nordbruch VffG).

Ilja Ehrenburg - "zasłużony literat" któremu partia CDU (chrześcijańscy demokraci) w BRDDR chciała w 1991 wystawić pomnik z okazji 100 rocznicy jego urodzin, z polecenia Stalina i jego otoczenia, też z własnej woli, został wojennym propagandzistą. Oto jego odezwy do czerwonej od krwi niemieckich cywili radzieckiej armii, które w milionach ulotek rozrzucano na froncie, drukowano w gazetach i wygłaszano na wiecach: 
"Mordujcie odważni czerwonoarmiejcy, mordujcie! Nie ma w Niemcach nic co by było niewinne. Stosujcie się do wezwania towarzysza Stalina i rozdepczcie to faszystowskie zwierze w jego jaskini. Łamcie siłą wyniosłość (Rassenhochmut) germańskich kobiet, bierzcie je bez umiarkowania jako łup. Zabijajcie odważni czerwonogwardziści... zabijajcie!" (Frankfurter Allgemeine Zeitung 28.2.1995, s.7).  

Kiedy "czerwonoarmiści" w 1944-45 wdarli się do wschodnich Niemiec, byli już przez swoich oficerów politycznych psychologicznie przygotowani do zajęcia Niemiec. W niezliczonych artykułach frontowych gazet zostały podane reguły postępowania dla żołnierzy Czerwonej Armii. Jako doradcy zaoferowali się też pisarze jak dla przykładu: Alexej Tołstoj, Michaił Szołochow ("Szkoła nienawiści"), Konstantin M. Simonow ("Zabij jego!"), Surkow ("Nienawidzę!"). Najbardziej przekonująco działały ulotki Ilji Ehrenburga. W swojej książce z 1943 wydanej przez Państwowe Wydawnictwo Literatury Pięknej (??) w Moskwie p.t. "Wojna" czytamy między innymi:
"Niemcy nie są żadnymi ludźmi (...) Jeżeli ty w przeciągu jednego dnia nie zabiłeś co najmniej jednego Niemca, jest ten dzień dla ciebie dniem straconym (...) Jeżeli zabiłeś jednego, zabij następnego - dla nas nie istnieje nic weselszego jak niemieckie zwłoki."

Nie tylko ze strony politycznej i propagandowej wzywano do przestępstw przeciwko niemieckiej ludności cywilnej i żołnierzom. Również ze strony wojskowej stanowisko było jednoznaczne: marszałek Czerniakowski po wkroczeniu do Ostpreussen w swoim rozkazie dziennym napisał " Łaski nie będzie dla nikogo (...) Nie jest wskazane wymagać od żołnierzy czerwonej armii by stosowali łaskę, oni pałają nienawiścią i zemstą (...) Inne wezwania nawoływały jednoznacznie do gwałcenia niemieckich kobiet i dziewcząt. Heinz Nawratil zwraca uwagę, że również Aleksander I. Sołżenicyn w swojej książce "Archipelag Gułag" pisał, że czerwonoarmiści po trzech tygodniach wojny w Niemczech wiedzieli dokładnie:
(...) niemieckie dziewczęta można zgwałcić, po tym zastrzelić i to zaliczano jeszcze do wojskowego wyczynu.
Lew Kopolew, tak Nawratil, przytoczył słowa komunistycznego politruka podczas zajęcia Ostpreussen (...) co trzeba zrobić, żeby żołnierz nie zatracił chęci do walki? Po pierwsze: on musi wroga nienawidzić jak zarazę, i doszczętnie zniszczyć (...) po drugie (...) on wchodzi do Niemiec i wszystko należy do niego - klamoty, kobiety, wszystko! Rób co ci się żywnie podoba.

Churchill powiedział:
"Myśmy zabili 5 czy 6 milionów Niemców i przed zakończeniem wojny zabijemy jeszcze prawdopodobnie 1 milion. Przez to musi znaleźć się w Niemczech wystarczająco dużo miejsca dla tych których przesiedlimy. Będą oni potrzebni do uzupełnienia luk, dlatego nie obawiam się tego przesiedlenia, tak długo, dopóty utrzyma się pewne proporcje" Die Jalta Dokumente s. 164, 222, 298, 171.  

Do premiera Mikołajczyka:
"Niech Pan nie robi sobie żadnego kłopotu z tymi 5 milionami czy więcej milionów Niemców.... Stalin się o nich zatroszczy. Nie będzie Pan miał z nimi żadnych trudności: Oni przestaną istnieć (egzystować)!"
E. J. Reichenberger "Wider Willkür und Machtrausch" str. 400, zitiert: "Review of World Affairs" 5.10.1945.




 
Plan Morgenthau - Roosevelt
 
Minister finansów USA Morgenthau jr. twórca planu, wg którego całe Niemcy miały być wyłącznie krajem rolniczo-pasterskim. "Niemców należy wytępić, zagłodzić! Kraj rozdać sąsiadom, resztę zamienić w księstewka pasterskie, fabryki – przemysł zdemontować i wywieźć (...)",
„nur 60 Prozent der Deutschen konnten sich auf deutschen Lande arhalten, 40 Prozent werden sterben”.


Mapa ukazująca propozycję planu rozbioru Niemiec (Plan Morgenthau)
(echoslonska.com) 


Planu Morgenthau’a – właściwie planu Morgenthau’a – Roosevelta, został zaakceptowany przez prezydenta USA, pod którym razem z Churchillem złożyli swoje podpisy. Roosevelt do wydanej książki – Germany is our problem – z przedstawionym planem – napisał ww. przedmowę.
 
Plan zakładał też sterylizację ludności męskiej, eksterminację narodu poprzez wprowadzenie wyniszczającego niewolnictwa. 14 punktów planu podzielonych na podpunkty szczegółowo określa „konstytucję zagłady”. Jest to coś tragicznego i mogłoby się zdawać, że autorzy byli pensjonariuszami zakładu psychiatrycznego, ale to najwyższa władza mocarstwa – USA. Plan też był jakby ukoronowaniem wspomnianego już planu Kaufmana oraz publikacji Louis'a Nizer'a prawnika i publicysty żydowskiego otrzymując urzędowo – państwową nominację.
 
Plan ten oficjalnie przedstawiono Churchillowi na drugim spotkaniu w Quebec między 10–16 września 1944. Po pierwszym wzburzeniu, jednodniowych wątpliwościach, które podobno pomógł mu rozwiać jego doradca F. Lindemann – pochodz. żydowskiego – alias Lord Cherwell, Churchill kupił plan za pożyczki amerykańskie, którymi dysponował sam główny autor Henry Morgentha'u (junior), który od 1934 był ministrem skarbu. 6,5 mld dolarów dla Wielkiej Brytanii na prowadzenie wojny. Morgenthan był zajadłym wrogiem Niemiec, zresztą nie wyjątkiem w gabinecie i wśród grona doradców Roosevelta. Takim był Sumner Welles w departamencie stanu, też najbliższy doradca minister H. Hopkins – (który był szpiegiem sowieckim).
 
Plan Morgenthaua, Francji dawał Saarę i obszar po Mozelę i Ren. Zagłębie Ruhry z Westfalią po wywiezieniu przemysłu miała zostać strefą międzynarodową.
 
Na północy miało powstać państwo Północno-Niemieckie z Hamburgiem, Berlinem, Szczecinem, Kołobrzegiem, Słupskiem, Dreznem, Bolesławcem po Legnicę. Reszta kraju miała przypaść Polsce.
 
Na południu zaś miało być Południowo-Niemieckie państwo ze Stuttgardem, Norymbergią i Monachium.
 
Wg Planu Brytyjskiego z Teheranu 1943 – Nordstaat PreuBen miała opierać się na Odrze po granicę z Czechami.
 
Radykalnym rozwiązaniem sprzeciwiał się sekretarz stanu Cordell Hull – zastąpiony 30 listopada 1944 przez E.R.Stettinius'a. W społeczeństwie amerykańskim znalazły się pewne grupy, które odpowiedziały na publikację książki – Germany is aur problem – protestami. Spowodowało to szybkie wycofanie jej z księgarń. Plan w niej zawarty był jednak realizowany konsekwentnie do końca – „a nawet dłużej”, a to również przez stronę sowiecką, do których dołączyli Francuzi i Polacy. Modny w Polsce historyk N. Davis w swojej „Europie” (tłumaczenie Polskie – Kraków 1998) zaledwie wspomniał o Morgenthale w kontekście jego sprzeciwu – wspólnie z Churchilem – sądzenie zbrodniarzy wojennych. Wyroki śmierci miały być wykonywane bez sądu.
 
Kim był (byli) Morgenthauowie? Henry (senior) był aktywny w okresie pierwszej wojny światowej – m.in. ambasador amerykański w Turcji, też działacz żydowskich organizacji filantropijnych, m.in. był w Polsce jako członek komisji żydowskiej w 1919. Junior, też Henry był zaufanym Roosevelta – wybieranego 4–ro krotnie na urząd.
 
Elementy planu M. były omawiane już w spotkaniu ministrów spraw zagranicznych w Moskwie w październiku 1943, gdzie już dzielono Niemcy i przewidywano anektowanie znacznych połaci oraz przesiedlenia ludności.
 
Ewald Bienia | echoslonska.com





Lech Kaczyński:
pakt z Niemcami był konieczny
MJ/PAP | polska.newsweek.pl 

Podpisanie paktu o nieagresji z Niemcami w 1934 było niezbędne i nie należy go porównywać z układem Ribbentrop-Mołotow - powiedział prezydent na Westerplatte podczas obchodów 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej.
 
Prezydent podkreślił, że przyczyną II wojny światowej był totalitaryzm i nacjonalizm. To stwierdzenie tak pewne dodał - jak to, że porządek wersalski, był pierwszą, choć jak się okazuje, nietrwałą próbą zbudowania pokoju w Europie i na świecie.
 
Lech Kaczyński skrytykował próby paktowania z totalitarnym reżimem nazistowskim, jakie według niego podejmowały mocarstwa zachodnie - Francja i Wielka Brytania.
 
Polityka ustępstw – powiedział, doprowadziła do Anschlussu, a następnie do konferencji w Monachium. W tej sytuacji Polska już jesienią 1933 proponowała wojnę prewencyjną, jednak nie dało to rezultatu. W takich warunkach zdaniem prezydenta musieliśmy zawrzeć pakty o nieagresji z Niemcami i Związkiem Radzieckim.
 
Prezydent przypomniał wymordowanie polskich oficerów w Katyniu wiosną 1940. Katyń wymaga chwili refleksji. Wymaga jej nie ze względu na fakty, które w znacznym stopniu są dzisiaj znane, ale ze względu na przyczyny. Dlaczego na kilkadziesiąt tysięcy oficerów polskiej policji, polskiej armii, Korpusu Ochrony Pogranicza wydano taki wyrok? - pytał Kaczyński. To miała być zemsta za rok 1920, za to, że Polska zdołała wtedy odeprzeć agresję - powiedział.
 
Kaczyński odniósł się również do rozbioru Czechosłowacji w 1938 i będącego jego konsekwencją zajęcia przez Polskę Zaolzia. Przyłączenie się Polski było nie tylko błędem. Było grzechem i my potrafimy się w Polsce do tego grzechu przyznać i nie szukać usprawiedliwień, nawet gdyby się ich szukać dało - powiedział prezydent. Jak dodał, z Monachium trzeba wyciągnąć wnioski, które sięgają współczesności. Imperializmowi nie wolno ustępować - oznajmił.
 
W obchodach 70. rocznicy wybuchu wojny na Westerplatte bierze udział 20 szefów rządów, wśród nich Władimir Putin, Angela Merkel, Silvio Berlusconi i Julia Tymoszenko. Obecny jest również przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek, a także reprezentujący szwedzką prezydencję w UE premier Fredrik Reinfeld.






Listy do Hitlera
Filip Gańczak 09 listopada 2010 | swiat.newsweek.pl
W moskiewskich archiwach zalegało 150 tysięcy listów, jakie wysłali do Hitlera zwykli Niemcy i Austriacy. To komiczna i przerażająca lektura.
 
Wierzę w Boga Ojca, wszechmocnego stwórcę nieba i ziemi, i w Adolfa Hitlera, syna jego, wybranego, by wybawić naród niemiecki od żmijowego wylęgu: Żydów, klechów i dynastii (…). Amen”. 7 września 1938 roku list tej treści wysłał do przywódcy III Rzeszy Karl Jorde, portier hotelowy z Wiednia.
 
Listy do Fuhrera
 
Nie on jeden chwycił za pióro, by zwrócić się bezpośrednio do wodza III Rzeszy. Na tysiącach pożółkłych dziś kartek rzucają się w oczy te same nagłówki: „Kochany Führerze!”, „Szanowny Panie Kanclerzu!”, „Czcigodny Panie Hitler!”. W latach 20., 30. i 40. do kancelarii Adolfa Hitlera regularnie napływały życzenia, dobre rady i prośby, znacznie rzadziej protesty. – Pisali nauczyciele i uczniowie, zakonnice i księża, bezrobotni i wielcy przemysłowcy, admirałowie i szeregowi członkowie SA. Te listy pokazują, jak ogromne było zaufanie Niemców do Hitlera – mówi „Newsweekowi” dr Henrik Eberle, historyk z uniwersytetu w Halle.

Eberle odnalazł listy w Rosyjskim Państwowym Archiwum Wojskowym (RGWA) w Moskwie. Do Związku Radzieckiego trafiły w 1945 roku wraz z rozmaitymi łupami z kancelarii Hitlera i przez dziesięciolecia nikt się nimi nie interesował. W 2007 roku Eberle opublikował książkę „Briefe an Hitler. Ein Volk schreibt seinem Führer” (Listy do Hitlera – naród pisze do swojego Führera). Teraz temat powraca. 13 października publiczna telewizja ARD pokazała dokument Michaela Klofta „Drogi Wujku Hitler – listy do Führera”. Wybraną korespondencję można też oglądać na głośnej wystawie „Hitler i Niemcy” w Niemieckim Muzeum Historycznym w Berlinie.
 
Lektura listów jest momentami komiczna, a momentami wstrząsająca. „Wielce Szanowny Führerze, proszę dobrze chronić się przed przeziębieniem, jest teraz tak zimno w Norymberdze” – troszczy się jeden z obywateli. Ernst Selbach, służący hotelowy z Hagen, przesyła Hitlerowi własnoręcznie rzeźbione skrzypce, które ozdobił 245 swastykami z kości słoniowej. W odpowiedzi Führer „szczerze dziękuje” za prezent. Od innych czcicieli Hitler dostaje tort, miód, zrobione na drutach skarpety czy wyszywane chusteczki ze swoją podobizną.
 
Wielu nadawców odkrywało w sobie poetyckie zdolności, pisząc do wodza wierszem. Pierwsze listy pochodzą z 1925 roku. Nazistowska NSDAP liczyła wówczas ledwie 27 tys. członków i dopiero odradzała się po nieudanym puczu monachijskim. Fritz Vogel spod Erfurtu radzi Hitlerowi, który kilka miesięcy wcześniej wyszedł z więzienia, by przyjął niemieckie obywatelstwo i nie ograniczał swoich wieców do Bawarii. W tym samym czasie Alfred Barg pyta, jak Hitler zapatruje się na alkohol. Odpowiedź: „Pan Hitler nie pije alkoholu, co najwyżej parę kropel przy bardzo wyjątkowych okazjach. Papierosów w ogóle nie pali”.
 
Kochany wódz
 
Tylko nieliczne listy Hitler czytał osobiście. Korespondencję przeglądał i opracowywał Rudolf Hess, jego osobisty sekretarz, a z czasem drugi człowiek w NSDAP. Później pocztą zajmował się Albert Bormann, prowadzący prywatną kancelarię Hitlera. Führer dostawał tylko coś w rodzaju przeglądu głosu ludu. Do Hitlera pisali nie tylko zwolennicy. Heinrich Herz, Żyd z Nadrenii, w liście z 1934 roku żali się na terror nazistowskich bojówek SA (Sturm Abteilung) i naiwnie prosi przywódcę III Rzeszy o interwencję. Z czasem apele stają się coraz bardziej dramatyczne. W 1943 roku pewna Żydówka błaga Führera, by spowodował zwolnienie z Oświęcimia chłopca, który jest tylko „mieszańcem rasowym”. Takie głosy to jednak wyjątki. – Miliony Niemców wspierały Hitlera. Nie tylko elity władzy.
 
Również większość społeczeństwa przywitała reżim z radością lub szybko urządziła się w nowych warunkach – mówi „Newsweekowi” dr Simone Erpel, kuratorka wspomnianej wystawy w Niemieckim Muzeum Historycznym w Berlinie. Mitem jest przekonanie, że w III Rzeszy garstka nazistowskich zapaleńców trzymała w ryzach zastraszone społeczeństwo. Eberle mówi o jeszcze innym micie. – Do tej pory historycy przyjmowali, że to przede wszystkim kobiety były zafascynowane Adolfem Hitlerem – przypomina. Lektura korespondencji do Führera zupełnie tego nie potwierdza. Wiernopoddańcze listy przesyłali w równej liczbie kobiety i mężczyźni. Zdarzały się nawet listy o mocno homoerotycznym zabarwieniu. „Chcemy tylko Adolfa Hitlera jako Führera, jako jedyną silną rękę, jako dyktatora.
 
(…) My, narodowi socjaliści, chcemy zakazania wszystkich gazet, które bryzgały jadem wobec naszego Führera, wydalenia wszystkich Żydów. (…) Ufamy naszemu Führerowi i ofiarowujemy mu nasze serca z każdym uderzeniem tętna!” – pisze w kwietniu 1932 roku niejaki P.F. Beck ze Śląska – Szokiem była dla mnie nienawiść, jaka płynie z niektórych listów. W 1939 roku pod adresem Polaków, dwa lata później wobec Związku Radzieckiego i Żydów – mówi dr Eberle. Można by się spodziewać, że postulaty z listów będą prostym powtórzeniem tez Goebbelsowskiej propagandy.
 
Ale często to listy wyprzedzały oficjalną propagandę nazistów. Annelene K. pisze spod Kłajpedy, z niegdyś niemieckiego obszaru, który po I wojnie światowej przypadł Litwie. „Drogi, dobry Wujku Hitler, czekamy już długo na Twoje przybycie nad Niemen. Wszyscy bardzo, bardzo byśmy się cieszyli, gdybyśmy znowu należeli do Niemiec. Żydzi i Litwini będą się wtedy musieli wynieść, prawda? Oni strasznie się tutaj panoszą. Przyjdź więc możliwie szybko i wybaw nas od Żydów i Litwinów. Żydzi nie tylko zabierają nam chleb, lecz nawet zarzynają na Wielkanoc chrześcijan” – skarży się nastoletnia nadawczyni. List powstał w maju 1933 roku. Sześć lat później okręg Kłajpedy został przyłączony do III Rzeszy.
 
Pierwsze bezkrwawe podboje przysporzyły Adolfowi Hitlerowi milionów zwolenników. W ostatnich wielopartyjnych wyborach do Reichstagu w marcu 1933 roku NSDAP dostała prawie 44 proc. głosów. Jednak nie było to apogeum jej popularności. Eberle mówi o „krzywej” Hitlera. Poparcie dla nazistów proponuje zmierzyć liczbą listów, jakie Führer otrzymywał z okazji urodzin. W początkowych latach życzeń przychodziło kilkaset. W roku 1935, dwa lata po przejęciu przez nazistów władzy, wciąż niewiele ponad tysiąc. W 1939 roku życzeń było już około stu tysięcy! – Zaufanie do Hitlera nie słabnie wraz z wybuchem II wojny światowej – mówi Eberle. Załamanie zaczyna się dopiero po niemieckiej klęsce pod Stalingradem zimą 1943 roku. Na ostatnie urodziny – 20 kwietnia 1945 roku w okrążonym Berlinie – Führer otrzymuje ledwie tuzin listów z życzeniami. Miłość może być ślepa, ale nie trwa wiecznie. Gdy patrzy się na współczesnych Niemców, trudno pojąć to dawne zaślepienie. – Dziś Niemcy nikomu już nie ufają, a najmniej rządowi. Po dwóch dyktaturach, nazistowskiej i komunistycznej w NRD, wreszcie staliśmy się demokratami – zapewnia Eberle. – Powtórka z historii na szczęście nam nie grozi.
 


 
 
 
UPA – dwa życia SS "Galizien"
Polska Zbrojna | 2011-10-05
"Mieliśmy poddać się szkoleniu i dać się uzbroić, tak by pewnego dnia być gotowymi do użycia przez UPA" - wspominał członek ukraińskiej formacji, który wcześniej musiał przysięgać wierność Hitlerowi. "Polska Zbrojna" opisuje, jak resztki rozbitej przez Sowietów 14 Dywizji Grenadierów Waffen-SS "Galizien" trafiły do partyzantki UPA.

Gubernator Hans Frank wchodzi do cerkwi greckokatolickiej w Sanoku, witany przez ochotników SS "Galizien".
Hans Frank wchodzi do cerkwi greckokatolickiej w Sanoku,
witany przez ochotników SS "Galizien".
(fot. Polska Zbrojna)

 
Inicjatorem utworzenia dywizji ukraińskiej mającej walczyć w składzie armii niemieckiej w wojnie ze Związkiem Sowieckim był Otto Gustav von Wächter, gubernator Dystryktu Galicja, SS-Gruppenführer. Heinrich Himmler, szef SS, wyraził zgodę na pomysł swego podwładnego i 6 kwietnia 1943 roku SS-Gruppenführer Gottlob Berger, odpowiedzialny za Urząd Uzupełnień Waffen-SS, powiadomił dowództwo o utworzeniu ukraińskiej komisji rekrutacyjnej.

Wierni Führerowi

Ponad połowę ochotników stanowili mieszkańcy niektórych byłych powiatów karpackich. Liczba zgłaszających się przekroczyła 80 tysięcy, co zaskoczyło samych Niemców. Gdyby władze okupacyjne pragnęły wykorzystać wszystkich chętnych, możliwe byłoby utworzenie od razu całego ukraińskiego korpusu. Nie zrobiono tego jednak, a z nadwyżki ochotników sformowano policyjne pułki SS. Mobilizację prowadzono z rozmachem, a naborem starano się zainteresować także mniej świadomą narodowo ludność Łemkowszczyzny. Komisje poborowe działały między innymi w Komańczy, a także w odległej Łabowej w Beskidzie Sądeckim.

Dywizja formalnie powstała 30 lipca 1943. Ochotnicy składali przysięgę na wierność przywódcy III Rzeszy: "Przysięgam przed Bogiem, że w walce z bolszewizmem będę bezwzględnie posłuszny najwyższemu dowódcy sił zbrojnych Niemiec Adolfowi Hitlerowi oraz jako dzielny żołnierz będę gotowy w każdej chwili oddać życie za tę przysięgę". Formowanie poszczególnych jednostek odbywało się na poligonie SS Wrzosowisko w Pustkowie koło Dębicy. Pod koniec grudnia 1943 roku dywizja liczyła 12 634 żołnierzy (zamiast planowanych 14 749). Wyraźnie brakowało w niej oficerów i podoficerów. Wyższe stanowiska zajmowali prawie wyłącznie Niemcy. Dowódcą był SS-Oberführer Fritz Freitag. Z początkiem 1944 szkolenie przeniesiono do poligonów w Neuhammer i Trawnikach. Z kilku pododdziałów utworzono grupę bojową Beyersdorff, którą przerzucono na Roztocze i południowo-wschodnią Lubelszczyznę do walki z operującymi tam silnymi zgrupowaniami Armii Krajowej. 27 czerwca 1944 – 14 Dywizja Grenadierów Waffen-SS "Galizien" licząca 15 299 ludzi odjechała na front.

Masakra pod Brodami

Dywizja weszła w skład XIII Korpusu Armijnego Wehrmachtu, lecz jej frontowa działalność trwała niecałe trzy tygodnie. 14 lipca 1944 pod Brodami dostała się pod zmasowane uderzenie wojsk pancernych i zmotoryzowanych Armii Czerwonej wsparte ciężką artylerią i lotnictwem szturmowym. Z kotła wyrwało się zaledwie 30% żołnierzy. Straty w ciężkim sprzęcie były niemal stuprocentowe. Zginęła lub dostała się do niewoli większość żołnierzy z oddziałów liniowych. Pozostali rozpoczęli bezładny odwrót na południowy wschód; posuwali się po linii Chodorów –Stryj–Drohobycz–Sambor–Użhorod.

Rozbicie dywizji w bitwie pod Brodami stało się dla UPA dogodną okazją do przechwycenia wartościowych i wyszkolonych ludzi wraz z bronią. Banderowcy, choć zasadniczo przeciwni wstępowaniu Ukraińców do niemieckiej jednostki, mieli w niej swoich ludzi. W meldunku wywiadowczym agent OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów), który działał w szeregach dywizji, pisał: "Nastroje wśród chłopców (są) dla nas sprzyjające. Chłopcy z miejscowego terenu starają się powiązać ich z lokalną siatką. Jednocześnie z góry zapewniają, że gdyby zabrali ich z Galicji, wszyscy pouciekają. (...) Teren domaga się wydania do nich specjalnej odezwy i instrukcji".
Część ochotników zgłosiła się do służby na polecenie UPA. Oto relacja jednego z nich: "Urodziłem się w 1922 w Karpatach Ukraińskich. Kiedy w 1941 niemieckie siły zbrojne dotarły na Ukrainę, wielu młodych ludzi zostało zwerbowanych do pracy w niemieckim przemyśle wojennym. Gdy liczba ochotników okazała się być niewystarczająca, rozpoczęły się regularne deportacje. Kiedy wielu młodych ludzi ukryło się w lasach, doszło do stworzenia UPA. Ponieważ dysponowała ona znikomą ilością broni, dowódcy UPA nakazali nam zgłoszenie się do Dywizji 'Galicja'. Mieliśmy poddać się szkoleniu i dać się uzbroić, tak by pewnego dnia być gotowymi do użycia przez UPA".

Jeszcze przed bitwą pod Brodami dywizja otrzymywała od powstańców z kurenia Drużynnyky (batalionu UPA) informacje o nadciągających jednostkach sowieckich. Po klęsce brodzkiej w rejonie Starego Sambora zebrało się około 1,5−2 tysięcy żołnierzy SS "Galizien". Na tym terenie operowały wtedy liczne oddziały UPA, ochraniające I Wielki Zbór Ukraińskiej Głównej Rady Wyzwoleńczej, odpowiednik podziemnego rządu stworzonego przez nacjonalistów. Za pośrednictwem majora N., byłego oficera armii Ukraińskiej Republiki Ludowej, nawiązano kontakty z żołnierzami Waffen-SS. Ci jednak niechętnie przechodzili do UPA, ponieważ obawiali się rychłej klęski ukraińskiej partyzantki w starciu z potęgą Armii Czerwonej. Do lasu uciekły jedynie mniejsze grupki i pojedynczy żołnierze.

Weterani SS

Spośród bardziej znanych dowódców ukraińskich działających na terytorium powojennej Polski dwaj byli weteranami dywizji SS. Chodzi o Mychajłę Hałę ("Konyk") i Dmytra Karwanśkiego ("Orśki"). Pierwszy z nich zdezerterował po klęsce pod Brodami i objął dowództwo sotni w szkole oficerskiej "Ołeni". Przydzielony został do Wojskowego Okręgu numer 6 "Sian" i był oficerem organizacyjno-mobilizacyjnym Nadrejonu "Chołodnyj Jar", a od listopada 1945 roku zastępcą dowódcy Taktycznego Odcinka numer 26 "Łemko" i dowódcą kurenia przemyskiego UPA. Poległ 7 stycznia 1946 roku w czasie nieudanego szturmu na Birczę, obsadzoną przez oddziały Wojska Polskiego. Dmytro Karwanśkyj po ucieczce z jednostki objął natomiast komendę nad jedną z sotni Nadrejonu "Chołodnyj Jar" i podobnie jak "Konyk" poległ 7 stycznia 1946 roku w bitwie o Birczę, w czasie której prowadził do boju sotnię U-2 w zastępstwie rannego Mychajły Dudy ("Hromenki").

Dzieje 14 Dywizji Grenadierów Waffen-SS "Galizien" nie zakończyły się po rozbiciu w kotle brodzkim i odwrocie w Bieszczady. Jednostka została odtworzona jesienią 1944 w Neuhammer i wzięła udział w tłumieniu powstania narodowego na Słowacji.

W 1945 uczestniczyła w walkach z partyzantami Tity w Jugosławii i ciężkich bojach z Armią Czerwoną we wschodniej Austrii. Na początku maja 1945 oddziały ukraińskie przeszły do brytyjskiej strefy okupacyjnej i złożyły broń. W wyniku ustaleń pomiędzy ostatnim dowódcą dywizji Pawłą Szandrukiem a generałem Władysławem Andersem Ukraińcy nie zostali wydani Sowietom i mogli osiedlić się w Europie Zachodniej, mimo że Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze uznał wszystkie dywizje Waffen-SS za formacje zbrodnicze.

Damian Markowski, "Polska Zbrojna"

 



 
Polski żołnierz: wiedziałem, że mnie nie zarżną! – UPA
Polska Zbrojna | 2011-11-25
Sowieckie władze wykorzystały kresowych Polaków pragnących odwetu za zbrodnie UPA - stworzyły z nich oddziały do walki z ukraińską partyzantką. Za akt desperackiej samoobrony Polacy zapłacili wysoką cenę, jako żołnierze sowieccy długo musieli walczyć o status kombatantów. Historie rodaków, którzy by bronić się przed agresją ukraińskich nacjonalistów, dołączyli do Sowietów, dla "Polski Zbrojnej" opisuje Damian Markowski.
 
Radziecki oddział złożony z Polaków
Radziecki oddział złożony z Polaków (fot. NCA)

Dla znacznej części Polaków zamieszkujących tereny województw południowo-wschodnich powrót wojsk sowieckich okazał się zbawienny, ponieważ przerwał lub znacznie ograniczył czystki etniczne dokonywane przez ukraińskich nacjonalistów. Wobec realnej groźby zagłady fizycznej lub konieczności ucieczki z zamieszkiwanych od pokoleń terenów wizja ponownej sowieckiej okupacji była jedynie mniejszym złem, tym bardziej że mordy nie ustały wraz z odwrotem Niemców.

Ukraińska Powstańcza Armia wcale nie zakończyła rozprawiania się z Polakami po zajęciu Galicji przez Sowietów. W meldunkach NKWD dotyczących wybranych rejonów (odpowiadających powiatom) w Karpatach Wschodnich wspomina się o wielu udokumentowanych atakach. 28 września 1944 w Czernicy banderowcy zabili dwie Polki i troje ich dzieci. Dwa dni później napadli na wieś Mazurki i zamordowali 51 Polaków. Majątek ofiar został rozgrabiony przez napastników. 3 października nierozpoznana sotnia zniszczyła wieś Imielna, w której zabito 52 Polaków. Tej samej nocy zamordowano jeszcze pięciu Polaków w Pogłubach, a dziewięciu w Wielkim i Małym Żelechowie.

Trudno się w tej sytuacji dziwić, że polscy mieszkańcy kresów zaczęli wstępować do sowieckich batalionów niszczycielskich (istriebitielnyje bataliony - IB). Formacja ta została utworzona na mocy rozkazu Rady Komisarzy Ludowych z 24 czerwca 1941. Operacyjnie podporządkowana NKWD, miała pełnić funkcje pomocnicze i służyć jako ochrona obiektów o znaczeniu strategicznym (mosty, fabryki i tym podobne) położonych na głębokim zapleczu frontu, zwalczać dywersję i zapewniać porządek na tyłach. W krytycznych sytuacjach zdarzało się, że bataliony niszczycielskie szły na pierwszą linię. Kilka oddziałów IB z powodzeniem wzięło udział w walkach o Stalingrad i Leningrad. Po powtórnym zajęciu przez Sowietów wschodnich terenów przedwojennej Polski i Litwy bataliony (ich żołnierzy zwano strybkami, istriebkami lub jastrząbkami) zostały użyte do zwalczania antykomunistycznej ukraińskiej, polskiej i litewskiej partyzantki.

Szansa na przetrwanie

Wstępowanie do oddziałów IB dawało mieszkańcom kresów szansę na przetrwanie. Było okazją do zdobycia broni, którą mogłyby wykorzystać skromnie wyposażone bazy samoobrony, z trudem opierające się licznym zgrupowaniom UPA.
 
Uważaliśmy, że to jedyny sposób na uchronienie naszych rodzin przed straszliwą śmiercią Szczepan Siekierka, służył w batalionach
 
Uważaliśmy, że to jedyny sposób na uchronienie naszych rodzin przed straszliwą śmiercią - wspominał Szczepan Siekierka, jeden z tych, którzy trafili do IB. - Dla nas liczyło się to, że bolszewicy wydali nam karabiny i dzięki temu mogliśmy bronić wsi i najbliższych. Wielką politykę odsunęliśmy na bok - mówił.

Masowe aresztowania i chaos, który powstał na kresach po wejściu Sowietów, spowodowały, że działające na tym terenie oddziały Armii Krajowej zerwały kontakt z głównymi ośrodkami decyzyjnymi Polskiego Państwa Podziemnego. W rezultacie poszczególni dowódcy terenowi AK byli zmuszeni wziąć odpowiedzialność za życie i przyszłość swoich podkomendnych, a także polskiej ludności. Wielu z nich musiało podjąć niezwykle trudne i kontrowersyjne decyzje. Dochodziło do sytuacji, kiedy całe kompanie i plutony AK, dotąd walczące z oddziałami tyłowymi wojsk niemieckich i występujące wobec czerwonoarmistów jako gospodarz terenu, decydowały się na dobrowolne włączenie do IB, aby uniknąć losu aresztowanych i wywiezionych na wschód kolegów. Niektóre bataliony niszczycielskie były praktycznie w całości złożone z akowców, którzy postanowili nie dać się aresztować, i walczyli w obronie bliskich.

 
Sztandarowym przykładem takiego zjawiska może być historia pododdziałów polskich z Brzeżan, które w całości zostały włączone do rejonowego IB. Jednostka złożona z Polaków szybko rosła w siłę i po kilku tygodniach liczyła już około 360 ludzi. Stała się jednocześnie jednym z najsilniejszych zgrupowań samoobrony w Galicji. W latach 1944 - 1945 brzeżańscy żołnierze IB stoczyli około stu bojów i potyczek z ukraińskimi nacjonalistami i czynnie wspierali operacje pacyfikacyjne sowieckich organów bezpieczeństwa wewnętrznego. W Kołomyi batalion złożony z Polaków zakwaterowano w przedwojennych koszarach 49 Huculskiego Pułku Strzelców. W pewnym momencie wywiesili oni nad bramą dużą tablicę z napisem: "Wojsko Polskie".

Oczywiście Sowieci bacznie obserwowali poczynania swoich nowych żołnierzy. Dowódca 2 Kompanii 51 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych AK, a następnie brzeżańskiego IB, kapitan Zygfryd Szynalski "Tryk", był kilkakrotnie wzywany do rejonowego naczelnika NKWD i wypytywany nie tylko o bieżącą działalność "batalionową", lecz także o "podejrzaną" przeszłość. Wreszcie 30 listopada 1944 został zwerbowany jako agent "Zakordonnyj". Szynalski podpisał zobowiązanie, lecz nie dał się wciągnąć do współpracy i wkrótce potem zbiegł do Lwowa, gdzie wstąpił w szeregi antykomunistycznej organizacji "Nie".

Wet za wet

Większość działań strybków polegała na ochronie szlaków transportowych, mostów, stacji kolejowych, udzielaniu pomocy w szpitalach wojskowych lub wyłapywaniu ludzi, którzy chcieli uniknąć poboru. Urządzali również obławy na młodzież mającą pracować w ośrodkach przemysłowych Donbasu. Polscy strybkowie starali się szkodzić Ukraińcom, i na odwrót. W czasie obławy zorganizowanej przez IB z Hłuboczka Polacy złapali co prawda kobiety obu narodowości, lecz nocą pojedynczo wywoływali Polki z więzienia i wypuszczali.

Nie będę ukrywał: byliśmy zachwyceni, że ktoś dał nam do ręki broń - mówił Tadeusz Banasiewicz z wioski Cegielnia pod Kowlem. Od kogo ją otrzymaliśmy, nie miało dla nas znaczenia.
 
Gdy dostałem karabin, wiedziałem już, że nie zostanę zarżnięty jak prosię. Od razu zdecydowałem, że ostatni pocisk zostawiam dla siebie. Że nie wezmą mnie żywcem
Tadeusz Banasiewicz, służył w batalionach
 
Gdy dostałem karabin, wiedziałem już, że nie zostanę zarżnięty jak prosię. Od razu zdecydowałem, że ostatni pocisk zostawiam dla siebie. Że nie wezmą mnie żywcem - wspomina. Banasiewicz był świadkiem śmierci obojga rodziców, którzy zginęli z rąk partyzantów UPA. Sam cudem zbiegł do lasu wraz z bratem.

O ile żołnierze batalionów niszczycielskich narodowości ukraińskiej mogli czasem liczyć na darowanie im życia przez banderowców, o tyle polscy strybkowie wiedzieli, że gdy zostaną schwytani, czeka ich śmierć. Nacjonaliści zdawali sobie sprawę z tego, że muszą zniszczyć polskie oddziały IB, gdyż stanowiły one dla nich ogromne zagrożenie. Polacy znali miejscowe stosunki, ludzi, operowali na swoim terenie, byli zdeterminowani walczyć na śmierć i życie. Tak było na przykład 30 stycznia 1945, gdy kurenie (bataliony) UPA Hajdamaky i Huculszczyna zaatakowały rajcentr (ośrodek rejonowej władzy sowieckiej) Kosmacz. Garnizon IB, wsparty pododdziałem Wojsk Wewnętrznych, stawił zacięty opór i zmusił napastników do odwrotu. Partyzanci ponieśli klęskę i wycofali się w góry po stracie 31 żołnierzy (14 zabitych i 17 rannych). Jeńców obu stron czekał zazwyczaj straszny los. Schwytani upowcy raczej nie mogli liczyć na łaskę i często ginęli "przy próbie ucieczki". Z kolei Kazimierzowi Litwinowi, żołnierzowi IB z Ihrowicy, odcięto głowę ręczną piłą do drewna.

 
W szeregach "polskich" oddziałów IB znaleźli się różni ludzie, o najrozmaitszych doświadczeniach życiowych. Niektórzy byli świadkami okrutnej śmierci najbliższych i nie mieli już nic do stracenia. Dla nich celem życia pozostawała krwawa zemsta. Według sowieckich i ukraińskich meldunków polscy strybkowie dopuścili się licznych zbrodni na ludności cywilnej. 28 sierpnia 1944 złożony w większości z Polaków batalion z Nadwornej zniszczył ukraińską wieś Grabowiec. Spłonęło około 300 gospodarstw, śmierć poniosło 85 osób, a kolejnych 70 aresztowano i przekazano NKWD. Dopóki komunistyczna władza nie umocniła się w terenie, czynnie i skutecznie podsycała konflikt kresowych sąsiadów, umiejętnie wykorzystując Polaków do sowietyzacji zdobytych terenów.

Agent w szeregach

Bataliony niszczycielskie operujące na terenach dawnych województw południowo-wschodnich w niektórych rejonach (powiatach) składały się nawet w 80% z Polaków. Sytuacja ta stopniowo zmieniała się wskutek deportacji ludności polskiej na zachód. W rezultacie już w drugiej połowie 1945 Polacy stanowili zdecydowaną mniejszość w oddziałach podległych NKWD. Ich miejsce zajmowali Ukraińcy dowodzeni przez sowieckich oficerów.

Istriebitielnyje bataliony kontynuowały wykonywanie swoich zadań. W założeniu miały nadal strzec porządku w skupiskach ludności, pilnować, czy realizowane są państwowe zarządzenia, ochraniać mienie państwowe i kołchoźne, dbać o komunikację oraz uczestniczyć w operacjach czekistowsko-wojskowych. Po wyjeździe Polaków tworzyły je często niewielkie pododdziały liczące od 10 do 15 żołnierzy. Sieć posterunków stała się za to gęściejsza, rozlokowano je bowiem na znacznych terenach wiejskich zachodniej Ukrainy. Placówki te dość często musiały odpierać ataki UPA, która próbowała niszczyć znienawidzonych strybków i rozbijać rejonowe więzienia.

Pomimo stosunkowo niskiej wartości bojowej batalionów niszczycielskich złożonych z Ukraińców 23 lipca 1945 roku na naradzie sekretarzy rejonowych komitetów partyjnych oraz naczelników rejonowych oddziałów NKWD i NKGB postanowiono utrzymać istnienie tej formacji. Uznano, że trudno będzie zastąpić strybków regularnym wojskiem. W rezultacie oddziały IB urosły w siłę i do 1 stycznia 1946 roku w obwodzie stanisławowskim istniały już 234 bataliony niszczycielskie liczące 4955 żołnierzy.

Tworzenie oddziałów IB w terenach szczególnie "porażonych bandytyzmem" niosło niebezpieczeństwo infiltracji tych sił przez nacjonalistów, a nawet przechodzenia całych grup strybków do UPA. W okręgu tiaczewskim na Zakarpaciu oddziały "niszczycielskie" sformowano w sześciu wsiach, ale na 120 żołnierzy aż 21 było związanych z UPA. Wiosną 1946 z 37,7 tysiąca żołnierzy IB zwolniono ze służby aż 12,7 tysiąca, z czego 740 było oskarżonych o współpracę z nacjonalistami. Pozostali zostali usunięci głównie za pijaństwo, rozboje i nadużywanie władzy.

 
Przydatność bojowa i odwaga strybków pozostawiały sporo do życzenia. 20 sierpnia 1946 wieczorem do wsi Szeroki Łuh przyszło sześciu upowców. Zorganizowali zebranie w budynku rady wiejskiej, spalili portrety sowieckich dostojników oraz dokumenty w kancelarii, ograbili magazyn państwowy i niektórych gospodarzy, po czym odeszli następnego dnia rano. Garnizon IB nie stawił oporu, a jego komendant przestraszył się do tego stopnia, że uciekł ze wsi i wrócił dopiero trzy dni później.

W 1946 odnotowano 154 przypadki rozbrojenia oddziałów IB, co zakończyło się utratą 1370 sztuk broni palnej. Tylko od kwietnia do lipca tego roku w obwodzie stanisławowskim banderowcy rozbili w walce lub rozbroili co najmniej 22 garnizony IB i zdobyli kilkaset sztuk broni. Nieodpowiedni stosunek do służby, uciekanie wraz z rodzinami do lasu oraz zabójstwa dowódców doprowadziły do tego, że wprowadzono do tej formacji sporą liczbę agentów bezpieczeństwa. W pierwszej połowie 1946 w szeregach IB działało 512 tajnych informatorów.

Spór o historię

Dla polskich byłych żołnierzy batalionów niszczycielskich jedno z pierwszych wydarzeń w niepodległej Polce - odebranie im uprawnień kombatanckich w 1991, było szokiem i decyzją trudną do zaakceptowania. I choć wielu z nich walczyło w AK, zarzucono im kunktatorstwo, oportunizm, niepodejmowanie walki z Sowietami, a nawet jawną zdradę.

Wszyscy wylądowalibyśmy w piachu albo w najlepszym wypadku na Syberii - mówił jeden z kombatantów Bolesław Mieczkowski.
 
Zresztą mniejsza o nas, przecież bez ochrony batalionów polska ludność cywilna zostałaby wycięta do nogi.
Bolesław Mieczkowski, kombatant
 
Zresztą mniejsza o nas, przecież bez ochrony batalionów polska ludność cywilna zostałaby wycięta do nogi. Na naszych ziemiach nie było miejsca na romantyczną walkę z nowym okupantem, jak to miało miejsce w zachodniej, zamieszkanej tylko przez Polaków części kraju - wspominał.

W końcu po niemal pięcioletniej batalii prawnej, w wyniku nacisków środowisk akowskich, Sąd Najwyższy uchylił swą poprzednią decyzję. W wyroku zaznaczono, że żołnierze IB z województw lwowskiego, tarnopolskiego, stanisławowskiego oraz wołyńskiego walczyli o Polskę i przywrócono im prawa kombatanckie. Żal jednak pozostał.

Trudno jest poddać żołnierzy batalionów niszczycielskich jednoznacznej ocenie. Według danych sowieckich w latach 1944-1950 przez szeregi IB przewinęło się około 50 tysięcy ludzi różnych narodowości. Ich losy uniemożliwiają przeprowadzenie banalnego podziału na złych i dobrych, ponieważ na ich rolę w historii Europy Wschodniej oraz w konflikcie ukraińsko-polskim wpłynęła złożona sytuacja, która zaistniała na kresach po ponownym wejściu Sowietów. Tak czy inaczej, oddziały IB pozostają jedną z najbardziej kontrowersyjnych formacji schyłku II wojny światowej i czasów pokoju.

Damian Markowski, "Polska Zbrojna"

 

 
 

Żyć z nazwiskiem potwora
Monika Rębała, Michał Kacewicz, Filip Gańczak 18 października 2010 | swiat.newsweek.p
 
Potomkowie dyktatorów robią kariery dzięki znanym nazwiskom. Co wynikło z rozmowy z kilkoma z nich?
Dla Jakowa Dżugaszwilego 5 marca to najważniejsze święto w roku. Tego dnia, w rocznicę śmierci pradziadka Józefa Stalina, całą rodziną pielgrzymuje do Gori, rodzinnego miasta przywódcy Związku Radzieckiego. Razem odwiedzają miejscowe muzeum dyktatora, serdecznie witani przez mieszkańców. – Nie wolno wymazywać pamięci po moim pradziadku. Był wielką postacią, bo uratował Rosję. Kiedyś zrozumiecie to nawet w Polsce – mówi w rozmowie z „Newsweekiem” 38-letni prawnuk Stalina. W Gori, rodzinnym mieście Stalina, rozebrano pomnik wodza
 
Obronić dobre imię Stalina

Jeszcze bardziej zaangażowany w walkę o honor przodka jest ojciec Jakowa i wnuk wodza ZSRR, 74-letni Jewgienij Dżugaszwili. Największy dla niego komplement to usłyszeć, że  jest podobny do dziadka jak dwie krople wody. Komplement to zresztą prawdziwy. Jewgienij Dżugaszwili nosi takie same wąsy, jest tego samego wzrostu i chodzi w podobny sposób. Co jednak dla niego najważniejsze, ma taki sam charakter. Jewgienij, podobnie jak Jakow, mieszka w Gruzji. Był pułkownikiem i wykładowcą historii wojen w Akademii Sztabu Generalnego Radzieckich Sił Powietrznych. Często jeździ do Rosji, bo tylko tam czuje się jak w domu. Ma rosyjski paszport i mieszkanie w Moskwie. Jest szanowany w środowiskach skrajnej lewicy. Na spotkania i prelekcje o starych, dobrych czasach zapraszają go komuniści. Startował nawet w wyborach do parlamentu z listy Blok Stalina. Jednak bez powodzenia.

Kiedy wspomina o dziadku, rozpiera go duma. Nie znosi, gdy nazywa się  go tyranem albo, co gorsza, największym zbrodniarzem XX wieku. Nie ma zamiaru siedzieć z założonymi rękoma i słuchać tych bredni. Wypowie wojnę każdemu, kto odważy się kalać dobre imię rodziny.

Na razie jednak przegrywa kolejne bitwy. Ostatnią pod koniec września, gdy sąd w Moskwie odrzucił jego pozew przeciw Rosyjskiemu Archiwum Państwowemu, które ujawniło dokumenty dotyczące zbrodni katyńskiej. Dżugaszwili uznaje, że mord polskich oficerów był dziełem Niemców, a nie jego dziadka, natomiast dokumenty są fałszywką. Wcześniej sądził się z opozycyjną „Nową Gazetą” i radiem Echo Moskwy, bo ośmieliły się twierdzić, że dyktator popełniał zbrodnie na własnym narodzie. Jewgienij Dżugaszwili domagał się 10 mln rubli zadośćuczynienia za straty moralne oraz oświadczenia, że Stalin nie był zbrodniarzem. Obie sprawy przegrał. Na początku roku pozwał też Ukrainę za oświadczenia tamtejszych sądów, że jego dziadek był sprawcą Wielkiego Głodu w latach 30. XX wieku.

W imię dziadka

Mimo tych porażek Jewgienij nie ma zamiaru się poddawać, ma nadzieję wygrać całą wojnę. Tak jak dziadek. Uważa, że jest mu to dłużny. O dobre imię ojca walczy również Jaffar, syn Idi Amina, jednego z najbardziej krwawych dyktatorów Afryki. Amin rządził Ugandą w latach 1971-1978. O jego życiu opowiada głośny film „Ostatni król Szkocji” z oscarową rolą Foresta Whitakera, który wcielił się w postać dyktatora. Historię krwawego wodza Ugandy opisał również Ryszard Kapuściński w „Hebanie”. – Mam nadzieję, że „Newsweek” będzie dla mojego ojca bardziej wyrozumiały niż Kapuściński – mówi Jaffar Amin. Kapuściński napisał, że za rządów Amina „Uganda zaczęła przemieniać się w tragiczny, ociekający krwią teatr jednego aktora”. –  Rzucane pod adresem ojca oskarżenia o masowe zbrodnie są nieprawdziwe, podobnie jak pogłoski o jego kanibalizmie. Mój brat Moses, którego tata miał rzekomo zjeść, żyje do dziś, ale nie chce wypowiadać się publicznie – twierdzi Jaffar.

Jaffar nazywał ojca Big Daddy. – On sam tak właśnie mówił o sobie – wspomina. – Był fanem brytyjskiego programu, w którym główną rolę grał wesoły, gruby pan nazywany Big Daddy – śmieje się. Opowiada też, że dyktator uwielbiał kreskówkę „Tom i Jerry”. Oprócz tego kochał markowe ciuchy i drogie samochody. Świat postrzegał jednak Amina  zupełnie inaczej: jako despotę i szaleńca. Z zimną krwią mordował przeciwników. Jeśli nie zgadzał się z którymś z zagranicznych przywódców, wyzywał go na pojedynek bokserski. Taką ofertę otrzymał m.in. prezydent Tanzanii.

Jaffar w latach 90. XX wieku pojechał do Ugandy i odtąd walczy o dobre imię rodziny. Na początku tego roku ukazała się jego książka, w której częściowo tłumaczy ojca. Podważa liczbę 500 tys. ofiar reżimu Amina. Twierdzi, że jego ojciec nigdy nie zabiłby niewinnych osób.  Dzisiaj Jaffar mieszka w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Jest biznesmenem, założył fundację promującą pojednanie wśród Ugandyjczyków. Myśli o karierze w polityce, podobnie jak wnuk Stalina. – W Ugandzie trudno jednak przebić się do tego świata, bo stanowiska zajmują od lat starsi, poza tym trzeba mieć pieniądze, a działalność polityczna to studnia bez dna – mówi.

Spadek po Mussolinim

Choć ani jemu, ani wnukowi Stalina marzeń o sukcesach w polityce nie udało się zrealizować, to pokrewieństwo z człowiekiem uznawanym za potwora wcale nie musi przekreślać szans. Więcej, może okazać się atutem. Wie o tym Alessandra Mussolini, wnuczka przywódcy faszystowskich Włoch i córka Romano Mussoliniego. „Kiedy byłam dzieckiem, ojciec codziennie pokazywał mi gazety i rozmawialiśmy o bieżących wydarzeniach. W takiej rodzinie politykę nosi się w genach” –  mówiła Alessandra w jednym z wywiadów.

I chyba ma rację, bo w 1992 roku zdobyła mandat w wyborach parlamentarnych. Dziś należy do liderów partii Lud Wolności, która rządzi Włochami. Alessandra nazwiska się nie wstydzi. Wprost przeciwnie, uznaje je za atut. Dzięki niemu zrobiła karierę nie tylko w polityce, ale i show-biznesie. Zanim zasiadła w sejmowych ławach, gościła na okładce włoskiego „Playboya”, nagrała płytę z piosenkami miłosnymi, grała w filmach (jej ciotką jest Sophia Loren). Pojawiła się m.in. w „The Assisi Underground” (1985), w którym zagrała pielęgniarkę ratującą Żydów z rąk włoskich faszystów. Z kolei w filmie „Ha-Derech L’Ein Harod” (1990) wcieliła się w postać izraelskiej żołnierki. W ten sposób chciała odpokutować niechlubną decyzję dziadka, który w czasie II wojny światowej wysłał tysiące Żydów do obozów koncentracyjnych. – Jestem przeciwko wszelkiego rodzaju ekstremizmom. Nazywam się Mussolini, ale wierzę w demokrację – deklaruje.

Pod tym zdaniem podpisałaby się też pewnie Hilde Schramm, córka Alberta Speera, ulubionego architekta Hitlera i ministra ds. uzbrojenia, który w procesie norymberskim został skazany na 20 lat więzienia za korzystanie z przymusowej pracy deportowanej ludności cywilnej. Pokrewieństwo z nazistą nie przeszkodziło jej w karierze. Zaangażowała się w działalność niemieckiej partii Zielonych. W polityce zaszła nawet całkiem wysoko. W latach 1989-1990 była wiceprzewodniczącą berlińskiej rady miejskiej.

Odpokutować winy

Hilde pamięta, że początki były trudne. Po wojnie rodzina długo nie mogła znaleźć szkoły średniej, która zechciałaby przyjąć dziecko nazisty. Jako nastolatka dostała stypendium w USA, ale amerykańskie władze odmówiły jej wizy. Urzędnicy zmienili zdanie, bo przeciwko decyzji protestowali nawet Żydzi. Córka nazisty, w przeciwieństwie do wnuka i prawnuka Stalina, nie chce wybielać ojca. Zrobiła za to wiele, by odpokutować jego winy. Założyła fundację Zurückgeben (Zwrócić), która wspiera żydowskie kobiety pracujące artystycznie lub naukowo. Na  konto wpłaciła m.in. 100 tysięcy euro, które uzyskała ze sprzedaży odziedziczonych po matce obrazów (zostały odebrane Żydom w czasach III Rzeszy, a ojciec kupił je za bezcen). W 2004 roku dostała Nagrodę im. Mojżesza Mendelssohna, przyznawaną za promowanie tolerancji. Wówczas znów pojawiły się duchy przeszłości. Wyróżnienie miało zostać wręczone w synagodze, ale zaprotestował przewodniczący berlińskiej gminy żydowskiej. Ostatecznie ceremonia odbyła się w kościele.

Nie chcę być gwiazdą

74-letnia dziś Schramm wspomina, że prywatnie jej ojciec był wzorem cnót: uprzejmy, wrażliwy, pełen humoru i autoironii. W domu unikał autorytarnych zachowań. Do dziś nie może pojąć, jak taki człowiek mógł służyć reżimowi do samego końca. Jej brat, Albert Speer junior (ur. 1934 r.), o ojcu najchętniej milczy. Z sentymentem jednak wspomina dzieciństwo spędzone w pobliżu rezydencji Hitlera w Berchtesgaden. Źle kojarzone nazwisko nie przeszkodziło mu zrobić większej kariery od siostry. Po względem zawodowym junior poszedł w ślady ojca. Jego biuro architektoniczne Albert Speer & Partner we Frankfurcie nad Menem zatrudnia ponad sto osób i należy do najbardziej renomowanych w Niemczech.

Albert Speer zaprojektował m.in. Anting New Town (50-tysięczne miasteczko przylegające do zakładów Volkswagena pod Szanghajem) i 300-tysięczną dzielnicę w Changchun. Realizował kontrakty również w Libii, Arabii Saudyjskiej czy Azerbejdżanie. W Niemczech odpowiadał m.in. za wystawę Expo 2000 w Hanowerze czy rozbudowę lotniska we Frankfurcie nad Menem. – Nigdy nie chciałem być gwiazdą – kokietuje dziennikarzy. Mówi, że w młodości anonimowo startował w kilku konkursach architektonicznych, by nie korzystać z rozpoznawalnego nazwiska. Z czasem dorobił się profesury i stanowiska dziekana Uniwersytetu Technicznego w Kaiserslautern.

Być może już niedługo dowiemy się, jak wiedzie się krewnym Adolfa Hitlera. Wódz III Rzeszy nie miał co prawda dzieci, ale czterech synów miał jego bratanek, William Patrick Hitler, który tuż po wojnie zmienił nazwisko na Stuart-Houston. Wspomnienia zamierzają wydać mieszkający w USA Alexander, Brian i Louis Stuart-Houston (czwarty z braci, Howard, zginął w wypadku samochodowym w 1989 r.). Jeśli książka się ukaże, z pewnością będzie bestsellerem. 65 lat od zakończenia II wojny światowej wciąż nie znamy odpowiedzi na wiele pytań dotyczących Führera i jego rodziny. Na przykład David Gardner w wydanej w 2001 roku książce „The last of the Hitlers” twierdzi, że synowie Williama zawarli pakt, w którym zobowiązali się, że nigdy nie będą mieć potomków. Chcą położyć kres rodowi zbrodniarza. Faktem jest, że żaden z nich na razie się nie ożenił i nie ma dzieci.

Prawa autorskie zamieszczonych na stronie materiałów (teksty, fotografie, grafiki i wszelkie inne) należą do ich właścicieli.

TO CZEGO POTRAFI DOKONAĆ INNY CZŁOWIEK - POTRAFIĘ DOKONAĆ I JA
"Obcując z potworami, uważaj abyś nie stał się jednym z nich, bo kiedy patrzysz w otchłań, otchłań może patrzeć w ciebie" – Dante Alighieri (1265-1321)

"Ludzie nie mają pojęcia o sile oddziaływania na innych, nie tylko fizycznego, ale duchowego... możesz kogoś powalić na ziemię waląc go pięścią, ale siłą umysłu można unicestwić..." - Graham Masterton (Wizerunek zła)

"Imagination is more important then knowledge"
- A. Einstein (1879-1955)
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja